2. Historia trzech pokoi

Dzień zapowiadał się zwyczajnie. Kolejny nudny, wypełniony rutyną poranek. Stygnąca kawa, stojąca na pliku papierów, wydzwaniający bez przerwy telefon, cotygodniowe spotkanie w pokoju konferencyjnym. Plama po kawie na ważnym dokumencie, ktoś składający skargę na kiepski serwis, menadżer niezadowolony z tego miesięcznych statystyk. Jeszcze przed lunchem większość pracowników była nerwowa, a zaraz po, nerwy zamieniły się w czystą panikę.
Pierwsza o problemie dowiedziała się sekretarka. Coś było nie tak. Coś było poważnie nie w porządku, skoro nie było jej przy biurku. Stara, dobra Lacey nigdy nie opuszczała swojego miejsca, nie licząc swoich dwóch piętnastominutowych przerw o dwunastej i trzeciej. Wybiła pierwsza trzydzieści, a frontowe biurko stało puste.
Lacey niespokojnie przestawała z nogi na nogę, wykręcała sobie palce i zagryzała dolną wargę, czekając na reakcję menadżera. Jej zazwyczaj idealnie ułożone w koku, siwe włosy dziś były bardziej zmierzwione, jakby kobieta łapała się wielokrotnie za głowę. Jej świeżo wyprasowana, biała koszula wystawała nieco zza paska ołówkowej, szarej spódnicy, a karminowa szminka prawie całkowicie zniknęła z jej blednących ust. Pan Hawkes w końcu podniósł głowę znad oglądanego dokumentu, a na jego twarzy malowało się niedowierzanie i narastający strach.
- Czy to potwierdzone? - spytał słabym głosem, choć zazwyczaj jego niski baryton słychać było w każdym kącie biura.
- Sprawdziłam trzy razy, sir – odparła szybko Lacey. Nie było żadnej pomyłki, to co widniało czarno, na białym w najnowszym raporcie ich podsłuchu całokrajowej policji, było niepodważalne. Pan Hawkes, pokiwał wolno głową, jakby właśnie podjął jakąś decyzję.
– Nikt nie może się o tym dowiedzieć, panno Moore. Proszę wyczyścić wszystkie aktualizacje, a zainteresowanym wytłumaczyć, że przeprowadzamy rutynowe modernizacje i to tylko tymczasowe. – Podniósł się z miejsca, z kartką papieru drżącą w jego dłoni. – Trzeba powiadomić Szefa.
Windą na ostatnie piętro budynku należącego do sławnych Mors Industries. Długim korytarzem do ostatniego biura. Dwuskrzydłowymi, eleganckimi drzwiami do środka i na przeciw panu Mors. Szef wydawał się dość zrelaksowany i nawet w niezłym humorze. Dlaczego to właśnie Hawkes musiał mu go zepsuć? Dzierżąc w dłoniach ten przeklęty świstek papieru podszedł do biurka i poczekał, aż Szef skończy rozmowę przez telefon.
- Tylko nie rób czegoś głupiego, z czego musiałbym cię potem znowu wyciągać, jasne? Mówię poważnie, jeśli jeszcze raz dostanę telefon od dziekana na twój temat, własnoręcznie wyciągnę cię z akademika i zaciągnę do mojej taniej siły roboczej tych idiotów w biurach na dole. - Mężczyzna zerknął w stronę Hawkesa jakby mówił "nie bierz tego do siebie, koleś, wszystkich was nienawidzę jednakowo". Przewrócił oczami w reakcji na coś, co osoba po drugiej stronie słuchawki powiedziała i gestem dłoni zaprosił Hawkesa do zajęcia miejsca naprzeciw. - Świetnie, skoro jesteś taka niezależna i dorosła to zobaczmy, jak sobie poradzisz bez moich comiesięcznych dotacji na twoje konto - powiedział podniesionym głosem po czym, nieco agresywnie, rzucił słuchawkę na odbiornik. - Ach, te nastolatki - powiedział, ze zrezygnowaniem kręcąc głową. - Masz dzieci, Hawkes?
- Tak jest, szefie. Trzylatka i sze...
- Współczuję. Poczekaj aż dożyją swoich dni nastoletnich i stwierdzą, że ich tata wcale nie jest nieomylny, wspaniały i wszechwiedzący. To naprawdę okropny cios w dumę każdego ojca... - powiedział Mors, nie czekając, aż jego pracownik dokończy. Tak naprawdę nie obchodziło go czy ma dzieci. Po prostu potrzebował kogoś, komu mógłby się trochę wygadać.
- Nie wątpię, sir. A jeśli mógłbym... - zaczął ponownie Hawkes, wyciągając przed siebie nieco już wymiętoloną kartkę, ale szef znowu mu przerwał.
- Nie! Zapomnij o czym mówiłem. Nastolatki to nic, poczekaj aż będą miały po dwadzieścia! - Telefon znowu się rozdzwonił i Mors porwał słuchawkę. - Czego? Aha... Aha... Ok, niech wejdzie do środka. - Rozłączył się i spojrzał na Hawkesa. - Wybacz stary, będziemy musieli pogadać innym razem. Mam ważnego gościa - powiedział i podniósł się z miejsca, a zanim już nieco zirytowany Hawkes zdążył zaprotestować drzwi gabinetu się otworzyły i do środka wkroczyła najpiękniejsza kobieta, jaką menadżer w życiu widział. Nie kontrolując swoich odruchów, szczęka mu nieco opadła, gdy wysoka kobieta o falujących za nią, długich, blond włosach pewnym krokiem wkroczyła do środka.
- Mors, mój drogi, jak się miewasz? - spytała dźwięcznym głosem, podchodząc do uśmiechniętego od ucha do ucha Szefa.
- Ach, miewam się wspaniale - odparł i pozwoliła się kobiecie objąć i pocałować w policzek, za jej plecami robiąc zdegustowaną minę, ale w twarz spojrzał jej z kolejnym nieskazitelnym uśmiechem. - A jak tam u was biznes się kręci? Mam nadzieję, że nie mieliście zbytnich strat w tym roku?
- Ależ skąd, trzymamy się świetnie. - Kobieta zaśmiała się i zajęła miejsce obok nadal nieco zszokowanego Hawkesa. - Lepiej, niż mogłoby ci się wydawać.
- Doprawdy? - powiedział niezainteresowany Mors. - Hawkes, wynoś się, nie widzisz, że jestem zajęty?
- Oczywiście, szefie - wydukał szybko Hawkes i rzucił kartkę na biurko zanim prawie biegiem opuścił gabinet.
- A cóż to? - spytała kobieta, podnosząc papier, gdy drzwi za menadżerem się zamknęły. Zerknęła na rząd cyfr i komentarzy, które wyjęte z kontekstu nie powinny jej wiele powiedzieć, a mimo tego zachichotała. - Wygląda na to, że to nie ja wkrótce będę narzekać na straty - stwierdziła, podając nadal stojącemu mężczyźnie kartkę. Pan Mors zareagował wzruszeniem ramion, choć w środku coś się w nim zagotowało.
- To tylko anomalia. Pracujemy nad naprawą systemu - zablefował i bez przejęcia nacisnął guzik na telefonie, mający na celu wezwać do niego skład awaryjny. Skończy tę bezsensowną, ale niezwykle ważną dla relacji z konkurencją konwersację i zajmie się tym małym, malutkim, nieważnym, totalnie nieistotnym kryzysem na skalę globalną. Tak, nie ma to jak piątek.
***
Jim był poirytowany. Przecież urlop mu się jeszcze nie skończył, więc jak śmieli go wyciągać z totalnego nic-nie-robienia, z powrotem do gorącej, głośnej, wkurzającej Kalifornii? Nie żeby sam koniecznie chciał urlopować. Wysłali go na przymusową przerwę z powodu małej tragedii w pracy, której skutkiem była śmierć jego partnera. Trzy tygodnie z dala od pracy na ulicach zatłoczonej metropolii wydawało mu się koszmarem. Co miał sam niby robić? I pierwsze dwa dni były nie do wytrzymania, a potem przywyknął do ciszy, jego prywatnej chatki na Alasce. Przywyknął do wstawania o świcie, wycieczkach po lesie i polowaniu na własną rękę. To było dopiero życie!
No ale wrócił. Szef nacisnął guzik. Ten czerwony z napisem "PANIC!". No może nie dosłownie, ale telefon, który otrzymał w środku nocy był bardzo jednoznaczny. Mamy kryzys, wracaj natychmiast. Ale Jim był naprawdę poirytowany. Bo właśnie dowiedział się, kto będzie jego nowym partnerem i wcale nie był tym faktem pocieszony.
Był nim Morpheus, a Jim pieszczotliwie nazywał go Koszmarem. Wyobraźmy sobie najgorszego Łowcę Snów świata. Nim właśnie jest Morph. Ach, czym jest Łowca Snów? Cóż, jest to osoba z umiejętnością wkradania się do ludzkim umysłów. I choć w łamaniu mentalnych barier Morph nie był najgorszy, to zamiast wykraść potencjalnym klientom istotne informacje i sekrety z umysłów, zazwyczaj wyciągał z nich jedynie zupełnie nieistotne wspomnienia (na przykład imię naszej udomowionej wiewiórki z dzieciństwa lub moment, gdy tata wyrzucił nas z domu, jak dowiedział się o naszym romansie z pokojówką).
Problem w tym, że Morpheus nie dawał sobie powiedzieć, że wykradanie snów mu jakoś specjalnie nie idzie. Z uniesioną głową chwalił się wszystkim swoją pozycją i łaził za Jimem, jak zagubiony szczeniak (którym w istocie był). Ale do dziś był jedynie trochę niewygodnym obiektem w jego życiu. Siedział w kwaterze głównej, irytując ludzi w biurze, Jimowi zawadzając jedynie wtedy, gdy nie miał akurat roboty w plenerze. A teraz się okazuje, że ma być jego stałym partnerem?! To jakiś kiepski żart!
Ale mimo wszystko, wkroczył do budynku z wysoko uniesioną głową i kroki skierował prosto do windy. Zbliżał się wieczór, koniec dnia pracy i zazwyczaj hol wieżowca o tej porze pustoszał, a zmęczeni, otępiali od siedzenia przed ekranami komputerów pracownicy byli zbyt ospali, by na cokolwiek zwracać uwagę. Dziś jednak wszyscy byli poruszeni. To nie był dobry znak. Czyżby wszyscy już wiedzieli o ich małym kryzysie? Jak to możliwe, skoro oni sami jeszcze nie wiedzieli, czy kryzys, rzeczywiście był potwierdzony? Szef dostanie furii...
- Jimbo! - krzyknął ktoś za jego plecami. Jim starał się nie zareagować, ale jego ramiona momentalnie zesztywniały, a palec wskazujący zaczął maltretować guzik wzywający windę. - Jimbo, stary! - Głos zbliżył się, a na ramieniu mężczyzny spoczęła blada dłoń. - Słuchaj, słyszałem co się stało z agentką Anderson, kondolencje...
- Dzięki, Morph - odparł Jim przez zaciśnięte zęby, przeklinając się w myślach za to, że nie wybrał schodów. A jeśli ten facet nie zabierze swojej kościstej ręki z jego osoby to mu ją połamie. A jeśli jeszcze raz nazwie go...
- Jimbo, a słyszałeś, że teraz będziemy partnerami?
Nazywali go Druidem Śmierci z wielu powodów, a jeden z nich Morph poznał dziś, gdy prawą rękę wykręcił mu za plecami i twarzą na przód wcisnął w ścianę. Nie był cierpliwy, nie był wyrozumiały, a Morph działał na niego, jak płachta na byka.
- Wyjaśnijmy sobie coś, Koszmarku - syknął mu do ucha, a gdy Morph pisnął ze strachem i spróbował się wyrwać, silne ramię Jima zacisnęło się na jego wykręconej ręce, grożąc wyrwaniem ze stawu. - To, że będziemy razem pracować nic nie znaczy. Nie jestem twoim kumplem, nie pójdziemy razem na piwo, nie będę wysłuchiwać twoich narzekań na odcisk na pięcie i na pewno, nie jestem Jimbo, JASNE?
- Jasne, jasne - padła nieco zdyszana odpowiedź.
- Zajmiemy się tym zleceniem, nie będziesz mi wchodził w drogę, a jak skończymy, oznajmisz wszystkim, że praca Kolekcjonera nie jest dla ciebie i zrezygnujesz, a ja dostanę nowego partnera, JASNE?
- Jim, Morph, co się tu dzieje? - Z windy właśnie wysiadł nikt inny jak pan Mors. Ręce położył na biodrach i stanął w rozsuwanych drzwiach. Wyglądał na zirytowanego, a mimo tego, że był od Jima niższy o przynajmniej głowę, wydawał się teraz dużo bardziej przerażający. Jim wypuścił Morpha i wzruszył ramionami.
- Wszystko pod kontrolą, szefie - odparł i wsiadł do winy, a za nim roztrzęsiony Morph.
- No ja myślę - powiedział Mors, cofając się z powrotem do środka i z wyćwiczoną dramaturgią nacisnął guzik z napisem Piekło.
***
Sytuacja była co najmniej interesująca, choć, być może, powinna w ludzi wprowadzać więcej zdenerwowania niż ogólnego rozbawienia. Trzy pokoje, trzy różne grupy podejrzanych. Agenci specjalni Takahashi i Hunt zostali wezwani do Los Angeles, ponieważ morderstwo trzeciego studenta sprowadzało na siebie bystre oczy medialne (choć dziennikarze na razie wiedzieli tylko o dwóch śmierciach). Ponadto morderstwa były podejrzanie podobne do sprawy, nad którą FBI pracowało kilkanaście lat temu (czyżby notoryczny seryjny morderca powrócił?). Nie było więc możliwości, żeby jakikolwiek trop mógł zostać od tak zignorowany. Każda poszlaka musiała być porządnie zbadana, szczególnie że poprzedniego sprawcy nigdy nie złapali...

Pokój pierwszy:
- Uspokój się. - Spokojne, choć stanowcze stwierdzenie, potraktowane wybuchem paniki w postaci słowotoku na temat tego, jak oboje zginą marnie z rąk kogoś, kto musiał być naprawdę okropną osobą, skoro nazywali go "Królem Piekieł". - Jak się nie uspokoisz to cię naprawdę porządnie skopię. - Pada kolejne chłodne stwierdzenie, na które reakcją staje się nerwowy chichot, za moment zastąpiony cichym szlochem.
Westchnięcie ze zrezygnowaniem, jedna z postaci podnosi się z miejsca, obchodzi stół i otwartą dłonią porządnie trzepie drugą postać w potylicę.

Pokój drugi:
Nieco rozlazła sylwetka (czyt. poczochrane włosy, ubiór w nieładzie) pół siedzi na krześle, pół leży na stole i wyraźnie chrapie.

Pokój trzeci:
Jest ich sześcioro. Niektórzy dość spokojni, niektórzy nerwowi lub nawet wkurzeni. A później wkurzenie zamienia się w furię i już nie jest ich sześć, tylko pięć, gdy jedna z osób zostaje wywleczona z pokoju do celi aresztowej piętro niżej, za swoje agresywne zachowanie.

Dwójka agentów FBI z zainteresowaniem zaglądała do wszystkich trzech pokoi. Nie zamierzali dziś nikogo przesłuchiwać. Dziś mieli obserwować i oceniać zachowanie złapanych podejrzanych. Niektórych mieli nawet wypuścić i obserwować z daleka. Może jutro bez zapowiedzi pojawią się, gdy podejrzani będą tego najmniej oczekiwać? 
Kto wydawał się nerwowy? Kto wyglądał, jakby czymś zawinił? Kto się chaotycznie zachowywał? A jednocześnie, kto był nazbyt spokojny? Kto całkowicie opanowany? Komu się dłonie nie trzęsły? Ludzie różnie reagowali na areszt i kontakt z policją. Jedni nie potrafili opanować nerwów, a inni wydawali się zrelaksowani i obojętni. I to zadaniem Takahashiego było wydedukować czyje zachowanie było autentyczne, czyje sugerowało poczucie winy.

Pokój pierwszy:
Jim nawet w połowie nie był tak nerwowy, jak Morph, ale jednak wiedział w co się wpakowali (albo raczej w co ich Morph wpakował). Nie sądził, żeby szef był jakoś szczególnie na nich wkurzony. Przecież często lądowali w większych tarapatach, nie tylko z przedstawicielami prawa, ale także z dużo bardziej interesującymi jednostkami, jak na przykład oddziałem specjalnym Obserwatorów. Ci to dopiero byli przerażający... Jim nie mógł tego Morphowi jednak wytykać. Facet na ich wzmiankę pewnie by zemdlał. Ale i tak... Morph uważał, że świat się skończył i cios w tył głowy zapobiegł jego dalszemu jęczeniu na mierne dwie minuty. Siedział teraz z podkulonymi nogami kiwając się w przód i tył, wolną ręką pocierając policzek, z którego zeschnięta krew wcale nie chciała schodzić.
Wcześniej tego dnia:
Morpheusowi usta się nie zamykały, co znaczyło, że się porządnie denerwował. Słowotok i gadka o niczym świadczyły o tym, że musiał się czymś zająć, by oderwać myśli od "misji". Jim przewrócił oczami, gdy temat jego bezsensowego gadania znowu zszedł na pogodę, która w Kalifornii i tak była beznadziejnie niezmienna więc naprawdę nie widział powodu, żeby o tym po raz kolejny wspominać.
Nie do końca też wiedział o co facetowi chodziło. Przecież dzisiejszy wypad miał być jedynie rozeznaniem w terenie, nic nie mogło pójść nie tak, skoro mieli tylko zrobić rekonesans i zdać sprawozdanie. Szef nie chciał im na razie powierzać nic poważniejszego bo a) Jim dopiero co powracał z przymusowego urlopu i niektórzy twierdzili, że stał się emocjonalnie niestabilny, oraz b) Morph miał dziwną tendencję do partaczenia każdej roboty, do której się zabrał.
- Więc wchodzimy, oglądamy, jak to wygląda i wracamy, tak? – Szept odbił się echem po pustym korytarzu. - To nic skomplikowanego, nie? – Jedynym źródłem światła był jasny księżyc za oknami i latarnie uliczne. - Prosta sprawa, zero problemow... - Morph nadal mówił, jakby samemu sobie wmawiał, że wszystko będzie totalnie okej. I wtedy nocną ciszę przeszył wysoki, głośny dzwon alarmu przeciwwłamaniowego.
Jim zareagował momentalnie. Podczas gdy Morph wziął nogi za pas i z wrzaskiem (na całe szczęście zagłuszonym przez alarm) ruszył w stronę klatki schodowej z napisem Fire Exit, Jim zza pasa wyciągnął swój Amulet. Kropla krwi na złotą powierzchnię, rubin zaświeciłby ciepło i byliby bezpieczni, niewidoczni dla ludzkich oczu. Tylko gdzie Morph się podział? Żeby magia zadziałała, Amuletu musiał dotknąć Łowca Snów. Krzyk Jima na nic się nie zdał w tym hałasie. Jego partner wyleciał na klatkę schodową w momencie, gdy drzwi po jej drugiej stronie się zamykały. I wtedy jego wrzask jednak przedostał się przez dźwięki alarmu. Bo Morph potknął się o czyjeś martwe ciało i twarzą na przód wylądował w kałuży krwi. Totalny idiota.

Pokój drugi:
Nieco rozlazła sylwetka nie ruszyła się z miejsca. Agent Takahashi z skonsternowanym spojrzeniem jednoznacznie stwierdził, że nie ma sensu przeszkadzać mu w drzemce, podkreślił coś w swoim notatniku i ruszył dalej.
Wcześniej tego dnia:
Kyle zerknął na czas wyświetlany przez swój telefon i przeklął pod nosem. Był spóźniony. Znowu. Przetarł zmęczone oczy i przyśpieszył kroku. Wkradnięcie się na kampus nigdy nie sprawiało mu problemów, więc w umówionym miejscu znalazł się relatywnie szybko i bez problemów. Koleś, z którym był umówiony był tam, gdzie miał być. Kyle myślał, że będzie wkurzony, że znowu się spóźnił. Myślał, że w zamian zwiększy mu stawkę na towar. Ale diler wydawał się dość spokojny. Nie krzyczał, nie tupał nogą, jak to miał w zwyczaju. Zamiast tego leżał sobie na klatce schodowej i powoli się wykrwawiał. I wtedy ciszę nocy przeszył dźwięk alarmu, a Kyle przysiadł na schodku, bo zaczęło mu się kręcić w głowie.

Pokój trzeci:
Powoli pustoszał. Młodych studentów z komisariatu odbierali rodzice lub opiekunowie. Dwóch odebrali nieźle wkurzeni za przerwanie snu wychowawcy, bo rodziny były po drugiej stronie kraju. Jedną dziewczynę nawet odebrał sam komendant. Agent Takahashi przyjrzał jej się uważnie. Na jej twarzy nie widać było zdenerwowania. Wydawała się spokojna i opanowana. Jej ciemne oczy uważnie oceniały otoczenie, aż w końcu spoczęły na konspiracyjnie stojącym w kącie Takahashim. Długopis zamarł mu w dłoni, milimetry nad notatkami. Uśmiechnęła się, jakby dokładnie wiedziała kim jest i co robi, po czym odwróciła się na pięcie i razem z ojcem opuściła komisariat.
- Ta młoda w areszcie jest nieźle wkurzająca. - odezwał się Hunt, podchodząc do notującego coś kolegi. - Jest bardziej agresywna niż niektórzy kolesie w ADMAX*.
- Aha - odparł nieprzejęty Takahashi.
Wcześniej tego dnia:
- Że co zrobiliście?! - Luci wydarła się, a wszyscy wokół podskoczyli z zaskoczeniem. Chris podniosła się z miejsca i przysunęła do przyjaciółki tak na wszelki wypadek, jakby jej wpadło do głowy z furii rzucić się na policjanta, który właśnie przyniósł im wieści. Już wystarczyło, że złapali ich w miejscu, gdzie wcale ich być nie powinno. Jeśli teraz im jeszcze dowalą do akt pobicie przedstawiciela prawa to będzie nieciekawie.
Tylko że Luci wiedziała dokładnie, co Chris zmierza i zanim rzuciła się do ucieczki najpierw pchnęła Chris w brzuch, aż tej oddech uciekł z płuc i zgięła się w pół, a Luci w piruecie wyminęła zdezorientowanego policjanta i przez otwarte drzwi rzuciła się na korytarz. Co dokładnie zamierzała, nikt nie wiedział. Oczywistym było, że nie miała szans uciec z komisariatu i sprowadziło się to tylko do tego, że złapana została pięć metrów za pokojem przesłuchań. Przytrzymać ją musiało trzech funkcjonariuszów prawa, w tym nieźle zirytowany agent Hunt.
***
Było grubo po północy. Takahashi siedział w gabinecie, który komendant policji im wspaniałomyślnie przydzielił na czas ich pobytu w LA, i przeglądał akta. W papierach studentów nie znalazł nic ciekawego. Tylko ten zaspany chłopak, wyglądający jakby był wiecznie na haju, miał akta w rejestrze karnym.
Lakyle Gibson, lat 22, zatrzymany za posiadanie i dystrybucję narkotyków oraz pobicie. Henry Takahashi przejrzał resztę akt Gibsona, po czym odłożył je na bok, szybko stwierdzając, że chłopak nie wygląda mu na mordercę. Może jednak Hunt powinien na niego rzucić okiem zanim całkowicie postanowi go skreślić z listy podejrzanych...? A jak już mowa o Huncie...
Mężczyzna wpadł do gabinetu, zamaszyście otwierając drzwi i gdyby nie to, że miały mechanizm samozamykający, pewnie walnęłyby o ścianę. Hunt nigdy inaczej nie wchodził do żadnego pomieszczenia. Zawsze głośno dawał o sobie znać, choć nie miał zwyczaju pukać.
- W końcu przyszedł - oznajmił, kciukiem wskazując za siebie, gdzie za oknem biura w korytarzu stał elegancki mężczyzna w garniturze. Henry'emu wydawał się on znajomy.
- Kto to? - spytał, nie mogąc skojarzyć, skąd go rozpoznaje.
- Ojciec tej małej agresatorki z aresztu. Jak jej tam?
- Luci, Luci Mors - odparł Takahashi zerkając do akt dziewczyny w areszcie. - Mors! - powiedział nagle, z powrotem patrząc na mężczyznę za oknem. - Ten Mors?
- Taaa... nic dziwnego, że dziewczynka ma tak spapraną psychikę, co? Jak się ma takiego ojczulka... - Agent Hunt wzruszył ramionami i wyszedł z gabinetu. Takahashi widział jak prowadzi pana Morsa w stronę schodów prowadzących do cel piętro niżej.
Pan Mors lewą dłoń miał w kieszeni eleganckich spodni, a drugą ze zmęczeniem pocierał zmarszczone czoło.
- Mam nadzieję, że nie sprawiła wam większych kłopotów - odezwał się cichym, choć żądającym uwagi głosem. Agent Hunt zapewnił go, że nie miał się o co martwić po czym zatrzymał się przed odpowiednimi drzwiami i otworzył je przed mężczyzną. Zamaszyście, oczywiście. - Czy mógłbym zamienić z córką kilka słów zanim zajmiemy się papierkową robotą? - zapytał zaglądając do wnętrza celi, gdzie Luci wolno podnosiła się ze wcześniej zajmowanej pryczy.
- Oczywiście. Zostawię was na moment samych - powiedział Hunt i nucąc jakąś nieokreśloną melodię oddalił się w głąb korytarza.
- Lucifer - zaczął pan Mors. Do córki pełnym imieniem zwracał się tylko wtedy, gdy był nią naprawdę rozczarowany. Luci jęknęła żałośnie i na chwilę zawahała się, czy może w ojca nie rzucić krzesłem. - Jesteśmy naprawdę w poważnych tarapatach. - Dziewczyna odwróciła się od ojca plecami i zaczęła przechadzać po celi, rozprostowując i zaginając w pięść palce, jakby się chciała wewnętrznie uspokoić. Nie zwróciła uwagi na to, że powiedział "jesteśmy" a nie "jesteś", a gdyby to zrobiła, być może nie popełniłaby kolejnego tego dnia błędu.
Podłoga jej przytulnej celi z czarnej zrobiła się nagle czerwona, a chwile później zajęła się płomieniami. Kolejny raz tego dnia ciszę nocy przerwał dźwięk alarmu, tym razem przeciwpożarowego.
- Czyś ty kompletnie zwariowała?! - wydarł się pan Mors, tym razem nie kryjąc furii.

*ADMAX - ADX Florence, znane jako ADMAX to więzienie typu Supermax dla najbardziej niebezpiecznych i zdatnych do ucieczki więźniów.

3 comments:

  1. Tym rozdziałem mnie kupiłaś 😍 Jestem naprawdę mocno zaciekawiona! A więc w jednej celi są pracownicy pana Morsa, Króla Piekła jak mniemam, a w trzeciej jego córka... Która okazała się nieco diabelska :D. Tylko co Król Piekieł miałby wspólnego ze śmiercią studentów? A może Luci jest nie tylko przyjaciółka naszej Elle?
    Trzeba przyznać, że umiesz zainteresować czytelnika ^^. Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział! Pozdrawiam :)

    ludzki-aniol.blogspot.com

    ReplyDelete
  2. Przeczytałam wszystko i muszę przyznać, że mnie to zainteresowało. :)
    Z początkiem tego rozdziału miałam trochę problem, bo nie do końca jakoś ogarniałam, kto kim jest i gdzie akcja się dzieje, wszystko wyjaśniło się dopiero w drugiej połowie.
    Czyli Luci nie jest taka urocza i miła, jakby mogło się wydawać, co? :D
    Teraz to ja się zastanawiam czemu oni są w celach i w sumie jak to wiąże się z morderstwami na Uniwersytecie? ;)
    O samej Elle na razie ciężko mi się wypowiedzieć, nie wydaje się być na tę chwilę jakaś szczególnie interesująca, chociaż to ona jest jedną z ważniejszych postaci. Nie zapałałam do niej wielką sympatią, jest mi obojętna.
    Czekam na kolejny rozdział.
    Pozdrawiam!

    www.zaslonamilczenia.blogspot.com

    ReplyDelete

^