1.3 Opowieść złodzieja

Najemnik próbował się wymigać. Banoth już widział jego tęskne spojrzenia w stronę wyjścia. Ależ on go czasem doprowadzał do furii. Władca Twierdzy doprawdy nie miał łatwego życia. Po raz kolejny dłoń mu powędrowała do rozczochranych ciemnych włosów i jeszcze sztywniej usiadł na prostym krześle, ale po chwili, dobrze pamiętając kpiące słowa Wiedźmy, zmusił się nieco rozluźnić, żeby potem znowu nie cierpieć z powodu bólu pleców. Gdyby tu była, Wiedźma pewnie również skomentowałaby jego dzisiejszy wygląd. Koszulę miał zapiętą tylko do połowy, żeby na odkrytym mostku i piersi dobrze widać było pół tuzina wisiorków i naszyjników. Każdy z nich należał do innych wyznań lub przesądów, tych co bardziej groźnych lub makabrycznych. Na przykład metalowy, trójkątny wisior, wyglądający jak przerośnięte „A” był symbolem zwanym Aahn, czczonym przez pradawne smoki. Napotkanie Aahnu na swej drodze było uważane za niezwykle pechowe, a noszenie go na szyi dla wielu byłoby nie do pomyślenia. Dodać do tego perłowy okrąg mający przedstawiać Priusa albo złamanego na pół łabędzia oraz garść innych symboli i niejeden zwyczajny obywatel uciekłby z krzykiem.
Wiedźma powiedziałaby, że Banoth lubi szokować i wyśmiałaby jego dedykację do robienia z siebie widowiska oraz ucieleśnienia wszelkiego zła. Sam jego często niechlujny wygląd wzbudziłby niesmak, a Wiedźma dobrze wiedziała, że do tego właśnie dążył, wręcz oczekiwał skonsternowania od wszystkich. Więc starannie dobierany, ciągle zmieniający się wygląd Banotha zawsze skrupulatnie ignorowała. Ach, brakowało mu jej. Natomiast najemnik nic nie skomentował. A przecież z takim przemysłem wybierał dzisiejszą biżuterię! Myślał, że przynajmniej dwa z symboli powinny w nim wzbudzić choć niewielkie zniesmaczenie. Na szczęście wzmianka na temat Odosobni w końcu zwróciła jego uwagę.
Była to jednak konwersacja, którą chciał najpierw przeprowadzić z samym najemnikiem, ministrowie nie byli mu teraz niezbędni. To doradcy, nie żołnierze, choć zdecydowanie lojalni. Szanował ich jednak na tyle, by nie tracić ich czasu domysłami. Banoth pożegnał ministrów, odchylił się nieco na krześle i obejrzał za siebie, by zobaczyć czy księgowa już wróciła. Stała przy uchylonych drzwiach komnaty, jakby tylko czekała na kolejne polecenie. Ich spojrzenia skrzyżowały się momentalnie i Banoth skinął głową.
– Będziesz siedział cicho – rozkazał, odwracając się z powrotem do stołu. – Nasz więzień zaraz się przekona, że pobyt w Odosobni to jak wakacje w porównaniu z tym, czego może oczekiwać tutaj.
– Tylko go za bardzo nie zastrasz, bo niczego nam nie powie – ostrzegł Nahl.
– Grożenie zawsze działa najlepiej.
– Tak właściwie, to najlepiej działa oferta przyjaźni, ciepłego posiłku i wynagrodzenia – nie zgodził się Nahl, na co Banoth obrzucił go pełnym niedowierzania spojrzeniem.
– Przypomnij mi, jak dowiedzieliśmy się o planach rewolucji w Se’leent? – spytał, a Nahl przewrócił oczami.
– Z tego, co pamiętam, porwałeś rodziny partyzantów. Żony i siostry tych, którzy odmówili współpracy wysłałeś do pracy w Czeluści. To było dość drastyczne, nawet jak na ciebie – przyznał i zamilkł akurat w momencie, gdy ponownie pojawiła się Jaenah. Towarzyszył jej więziennik oraz najnowszy lokator cel Kła. W sali bankietowej nastała cisza. Ta cisza, która aż przytłacza człowieka, jak ciężar na sercu, nie pozwala oddychać, dusi. Cisza, która w tym przypadku nie jest przyjacielem, lecz wrogiem. Fenna przeszedł dreszcz, kiedy po raz pierwszy stanął twarzą w twarz ze sławetnym władcą Twierdzy.
– Możecie odejść – powiedział Banoth, a więziennik i Jaenah posłuchali natychmiastowo. – Złodzieju, usiądź. – Tak właśnie władca Twierdzy zazwyczaj działał. Porozumiewał się rozkazami, gdy chciał zakomunikować swoją pełną dominację. Fenn małymi kroczkami, gdyż kajdany u kostek go ograniczały, podszedł do wolnego krzesła obok Banotha i na przeciw Nahla. Zanim usiadł, puścił najemnikowi oczko, jakby byli starymi, dobrymi znajomymi, w końcu przebyli razem długą podróż. Tak popełnił ważny błąd. Bo mimo tego, że o Banothu po kraju krążyło wiele fałszywych lub wyolbrzymionych plotek, to dwie z nich były prawdziwe: pan Kła łatwo tracił cierpliwość oraz był niebywale uzdolniony magicznie.
Magia. To było coś, co niewielu ludzi w dzisiejszych czasach rozumiało. Odkąd kilka pokoleń temu Gildia Szlachetnego przyczyniła się do upadku ostatniej siedziby Zakonu Wiecznego Światła i wybiciu większości wróżek, nauka magiczna umarła wraz z nimi. Nikt już nie pamiętał Starej Mowy, księgi z zaklęciami poginęły lub zostały zniszczone, magiczne artefakty stały się bezużyteczne. Tylko raz na jakiś czas rodziło się natchnione dziecko z wystarczającą ilością wróżkowej krwi, by wydobyć z siebie iskierkę magii. Owe nieprzewidywalne tendencje tłumiło się jednak w dzieciach bardzo szybko. Jak bowiem kontrolować ten nieokiełznany żywioł, gdy słowa mające pomagać zamknąć uwolnioną magię w zaklęciu były zapomniane? Tylko szaleńcy ważyli się wyzwalać natchnienie.
Banoth pochylił nieznacznie głowę, na Fenna patrząc spod ściągniętych brwi, co mogłoby wydać się melodramatyczne i marginalnie komiczne, gdyby nie fakt, iż w brązowych oczach zabłysły złotawe iskry. Fenn zamarł, wyraźnie zdziwiony, że ktoś może mieć wzrok bardziej przerażający od niego samego. A chwilę później zakute w kajdany nadgarstki zapiekły z bólu i złodziej odskoczył, jak oparzony, prawie przewracając się wraz z krzesłem do tyłu. To wystarczyło, by zrozumiał, komu poświęcić swoją całkowitą uwagę. Okrzyk zaskoczenia uwiązł mu w gardle, gdy nieruchomiejąc wbił wzrok w stół, raz po raz posyłając wystraszone spojrzenia swemu oprawcy. Naprzeciw, Nahl wydawał się czuć równie nieswojo, co Fenn.
– Powiedz mi, złodzieju – odezwał się władca Twierdzy. – Wiesz wiele na temat Odosobni? – spytał, nonszalancko odchylając się na krześle, jego oczy wydawały się zgasnąć. Fenn zdał sobie sprawę z tego, że zaschło mu w ustach i zanim zdołał coś powiedzieć, musiał porządnie odkaszlnąć.
– Nikt raczej nie wie wiele o Odosobni. Stąd jej sława. Nikt, kto stanął w jej progach już jej nie opuścił.
– A jednak, tobie udało się to dwa razy. – Banoth przyglądał się złodziejowi, który nerwowo pokiwał głową.
– Ten drugi raz chyba zawdzięczam tobie, panie, synu Kła – odpowiedział nieco roztrzęsionym głosem i pochylił głowę, jakby kłaniał się panu Twierdzy. Ten roześmiał się szczerze. Syn Kła? No tego tytułu dla siebie jeszcze nie słyszał. Podobał mu się.
– Owszem, z Odosobni nikt nie wychodzi. Ja, na twoje szczęście znam takiego kogoś, kto załatwić mi potrafi wszystko. Nawet wyciągnięcie kogoś z najbardziej strzeżonego, niedostępnego więzienia w kraju. – Uśmiechnął się z samozadowoleniem, jakby własnoręcznie podołał zadaniu. Wykorzystywanie przydatnych, a czasem niczego nieświadomych osób było jego specjalnością. Nigdy już nie brudził sobie rąk czarną robotą, zawsze były czyste, a najgorsze zlecenia wykonywali inni. Fakt, byli ludzie, którzy posądzali go o różne niecne poczynania, ale w dziwnych okolicznościach znikali, albo lądowali na jego liście dobrze opłacalnych. Nie było nikogo kto mógłby zaszkodzić Banothowi Okrutnemu. Nikogo. – A wiedziałeś – Banoth zwrócił się do Nahla – że jak więziennicy podejrzewają, że ich podziemne lochy któryś ze skazańców opuścił, to najzwyczajniej zalewają cały kompleks wodą z rzeki płynącej tuż nad tunelami? – powiedział, jakby była to niezwykle fascynująca ciekawostka.
– Ach, to dlatego tam zawsze było tak wilgotno. – Złodziej odważył się na lżejszy ton i ku jego uldze Banoth parsknął śmiechem.
– Ciekaw jestem, jak udało ci się stamtąd uciec pierwszy raz – powiedział pan Twierdzy, gdy śmiech ucichł. Fenn zesztywniał. Właśnie zrozumiał swoje położenie. To dlatego tu był. Chcieli, by im zdradził drogę ucieczki z legendarnych lochów Odosobni. By zdradził im sekrety, dzięki którym stał się w Antizji najsławniejszym złodziejem. Sekrety mutanta. Uśmiech Banotha poszerzył się, a Fenn poczuł, jak kropelka potu spływa mu po kręgosłupie. Jak ten człowiek był zdolny doprowadzić go do tak żałosnego stanu jedynie samą swoją obecnością?
– Tak właściwie, to wcale nie było trudne... – zaczął, a żart szybko zniknął z jego tonu. Miał już kontynuować, gdy Banoth machnął ręką, momentalnie go uciszając.
– Może innym razem nam opowiesz. Dziś chcę od ciebie innych informacji. Wiedz jednak, że jeśli nie udzielisz mi satysfakcjonujących odpowiedzi, to nie wrócisz do Odosobni ani żadnego innego więzienia. Z lochów Kła wychodzi się tylko raz: na wolność lub na stryczek. Zrozumiane? – Banoth również spoważniał, a złodziej pokiwał gorliwie głową. – Chcę, byś opowiedział mi o swojej ostatniej kradzieży. Powiedz mi, złodzieju, co takiego wykradłeś, że wtrącili cię na dno Odosobni?

***

Ciemnogranatowe niebo usłane było jasnymi gwiazdami, wiszącymi tak nisko, że można by pomyśleć iż zaraz spadną na ziemię. Srebrne światło księżyca przenikało przez korony drzew i oświetlało sczerniałą ściółkę oraz stojących na niej dwóch mężczyzn. Pobliskie drzewa w większości nie miały liści, ich pnie i gałęzie sterczały łyse, spalone. Tylko jedno drzewo wyróżniało się od innych. Wysoki, wielki dąb stał dumnie pośród spalonych współbraci i zdawało się, że drwi z oprawców. Tylko on ostał się z pożogi jaka rozegrała się w tym miejscu pokolenia temu.
– Złodziej nie może działać intuicyjnie, musi być przygotowany, rozeznany w terenie, inaczej kradzież albo będzie nieudana, albo wpakujesz się do więzienia. – Fenn tłumaczył cierpliwie. Nie potrafił zrozumieć, jak jego przyjaciel mógł tak ślepo wierzyć w coś zwanego intuicją, coś, czego absolutnie nie dało się przewidzieć.
– Ale ja nie jestem złodziejem.
– Nie ważne, reguła jest ta sama.
– No zastanów się, ja mam przecież zupełnie inne priorytety. Największym czynnikiem w morderstwie jest twoja ofiara. Czyli ludzie. Ludzi nie da się poznać i przewidzieć w stu procentach. Taka prawda.
– Gdzie tam, wystarczy trochę czasu z kimś spędzić, od razu bym raczej wiedział jak takiego zamordować. – Mężczyzna słuchający argumentów Fenna życzliwie postanowił tego komentarza nie wyśmiać.
– To trochę sprzeczne z definicją skrytobójcy – wytknął za to.
– Dlatego jestem złodziejem.
Wbrew pozorom, cała konwersacja nie była prowadzona lekkim tonem, jak mogłyby o tym świadczyć jej tematy. Fenn na przykład drżał na samą myśl o wejściu do lasu. To tak, jakby sam pchał się do paszczy lwa. Od dziecka słyszał legendy o tym miejscu, gdzie królowała budząca trwogę odmienność elfów. Nieznane rodzi strach. Lepką substancję paraliżującą ciała i umysły. A pogłoski o duchach bezszelestnie przemykających wśród drzew wcale nie pomagały. Las wydawał się na nich spoglądać. Szumiał złowrogo, chociaż wiatru prawie wcale nie było. W koło nie rozbrzmiewał ani jeden dźwięk sugerujący przemykające nokturnowe zwierzęta, a ciemność panująca między tymi zdrowymi, nie spalonymi konarami, zdawała się być nieprzenikniona.
Za nimi rozciągała się wielka równina, gdzieniegdzie zagospodarowana i zamieszkała przez człowieka. Przed nimi z ziemi wyrastały potężne drzewa Strzegącego Lasu. Zdawały się sięgać nieba. Gdyby tak spojrzeć w bok, nie mogliby zobaczyć miejsca w którym las się kończył. Daleko na wschodzie skręcał, sięgając swoją odnogą zatoki zamykającej kontynent od oceanu.
Fenn jako mały chłopiec słuchał opowieści matki o tym miejscu. Doskonale pamiętał historie o bestiach i tajemniczych mieszkańcach, którzy mieli pieczę nad Lasem. A jednak, podszedł bliżej. Odwagi dodawał mu jedynie towarzysz. Z Lye’em znali się od dawna, choć nadal chyba nie rozumiał dlaczego te lata temu wziął on pod swoje skrzydło młodego, żebrzącego niedorostka i zawarli swą dziwną, choć niezachwianą przyjaźń. Kto by pomyślał, że lata później razem będą zaglądać do lasu elfów. Ramię w ramię, złodziej i zabójca.
Stając w cieniu pierwszych drzew Fenn poczuł nieprzyjemny dreszcz. Jego wyczulone zmysły i czarne oczy otwarte na każde zmiany w otoczeniu, wysyłały ostrzeżenia. Coś czaiło się w pobliżu.
– Jestem złodziejem – powtórzył, chcąc sobie dodać otuchy i wkroczył pomiędzy drzewa, a Lye bezszelestnie ruszył za nim. Posuwając się na przód, Fenn czuł, jak włosy na skórze stają mu dęba. Miał wrażenie, że drzewa go obserwują, że cały las jest jednym wielkim okiem wpatrzonym w niego. Był tu nieproszonym gościem. Wiedział to. Czuł. A otoczenie dawało mu to dobitnie do zrozumienia. Gdzieś odezwał się jakiś ptak. Krzyk, który wydobył się z jego dzioba, brzmiał jak ostrzeżenie. Szli dalej. Nie zważając na dziwne szepty wokół siebie, na groźne odgłosy do tej pory niewidzialnych zwierząt, czających się w krzakach i złowrogi szum liści nad głową.
W lesie panował prawie całkowity mrok, co dla złodzieja i jego wyostrzonego wzroku nie stanowiło problemu, natomiast zazwyczaj zgrabnie skradający się, jak na asasyna przystało, Lye już nie raz potknął się o wystający korzeń. Ale nie narzekał, Lye nigdy nie narzekał. Fenn natomiast miał ochotę uciekać, bo wydawało mu się, że korony drzew nie przepuszczają już światła księżyca. Albo nie chcą tego zrobić. Ich pnie, tak grube, że jeden człowiek nie zdołałby ich objąć, rosły gęsto. W czasie swojej wędrówki nie zauważyli ani jednej polany czy miejsca od nich wolnego. Nigdzie. Widać drzewa królowały. A może chroniły coś, co zostało ukryte w jego sercu?
Fenn dziwił się sam sobie, że jeszcze nie wybiegł z lasu z krzykiem. Przecież to Lye zawsze był tym odważnym, skaczącym w ciemność, w nieznane z uniesioną głową i sztyletem w zębach. Fenn, w tych nielicznych sytuacjach gdy współpracowali, ostrożnie stąpał za przyjacielem, starając się nie narobić hałasu. A tu dzisiaj to on prowadził ich małą eskapadę.
Po niedługiej wędrówce złodziej zauważył, że powietrze wokół niego stało się jakby gęste i ciężkie, a im dalej szedł tym bardziej się o tym przekonywał. Lye niczego nie zauważył, choć oddech stał mu się ociążały. Wyczulony wzrok Fenna zaczął dawać o sobie znać. Zwolnił kroku i zaczął rozglądać się niepewnie, miał wrażenie jakby Las starał się go zmylić. W końcu zignorował to i ruszył jeszcze szybciej przed siebie. Jego przeczucia się nasiliły, ale już nie zwalniał. Teraz wiedział, że idzie w dobrym kierunku.
Całkowicie zdał się na swój wzmocniony zmysł i zaczął przedzierać przez ostre krzewy oraz splątane korzenie. Lye dzielnie dotrzymywał mu kroku, choć nie rozumiał dlaczego przyjaciel nagle nabrał takiej pewności co do tego, gdzie podąża. Las widocznie nie życzył sobie jego obecności. Lye pewnie stwierdziłby, że być może to tylko próba wytrzymałości, bo lubił każdemu zdarzeniu przypisywać większą istotność. Po jakimś czasie w końcu dotarli jednak do źródła tej magicznej energii. Złodziej pierwszy raz czuł tak ogromną moc skumulowaną w jednym miejscu. Tam przed nimi, pomiędzy roślinnością przebłyskiwał jasny blask ognia. A to, co zobaczyli, gdy zbliżyli się do ogniska sprawiło, że wszystko, w co do tej pory wierzyli musieli poważnie przemyśleć.

***

– No więc mieliśmy to znaleźć w środku przeklętego lasu. A chciałbym zauważyć, że kradzież nie była łatwa. Poza tuzinem straży, na swojej drodze napotkałem imponujące  magiczne zabezpieczenia i pułapki. Rozbrajaliście kiedyś taki mechanizm na zasadzie sejfu tylko że sto razy mniejszy? Nie? No właśnie nie sądziłem. – Jak się Fennowi rozwiązał język, tak nie mógł po prostu skończyć opowieści. Ciągle tracił wątek, zbiegał z tematu, raz po raz tłumacząc coś skomplikowanego w takich detalach, że ciężko było nadążać. Banoth już kilka razy musiał go naprowadzać na właściwe tory ale, o dziwo, nie zdradzał poirytowania tylko cierpliwie słuchał.
– Dobra, rozumiemy. Jesteś niepokonany w złodziejowaniu. Przejdź może do sedna, co? – Nahl nie wytrzymał, za co dostało mu się chłodnym spojrzeniem Banotha.
– Tak, tak, Jedyny, oczywiście – mruknął Fenn pośpiesznie. – Tylko że to, co wykradłem zostało mi natychmiastowo odebrane, gdy pojmali mnie żołnierze Yllandy. Zostałem przecież wrzucony do Odosobni, prawda? – przypomniał, a Nahl jęknął żałośnie.
– Czyli cała ta bezsensowna historia była tylko po to, by się dowiedzieć, że w sumie to niczego nie wykradłeś?! – powiedział z niedowierzaniem. Banoth zastukał knykciem w stół, uciszając najemnika w momencie.
– Co to było, złodzieju? Co twoi tajemniczy posłańcy kazali ci wykraść od królowej elfów? – spytał spokojnie.
– Nie wiem, co to było. Miałem to w rękach mierne sekundy. – Złodziej wzruszył ramionami. – Było mniej więcej takie – palcem wskazującym i kciukiem zrobił kształt „L”, w ten sposób pokazując kształt i wielkość prostokątnego obiektu – i przeźroczyste, jakby z cienkiego szkła, ale bardziej elastyczne i do tego ciepłe w dotyku – opisywał dalej. – Nazywali to Skrawkiem Bezczasu – dokończył, a pan Twierdzy kiwał głową w zamyśleniu.
– I do czego ten Skrawek Bezczasu służy?
– Nie mam bladego pojęcia – przyznał złodziej, nagle ponownie robiąc się nerwowym, żałując,  że nie posiada bardziej dokładnych, przydatnych informacji.
– I nie wiesz, kto cię do tego wynajął?
– Posłaniec nigdy nie zdradził mi dla kogo pracuje – odparł ostrożnie Fenn, na co Banoth uśmiechnął się nieznacznie.
– Ale masz swoje podejrzenia – odgadnął, czym jeszcze bardziej przeraził złodzieja.
– T–tak – przyznał, choć do tej pory swoich przemyśleń nigdy nie wypowiedział na głos. Nie miał na nic dowodu. – Rheyn – rzucił imię z nietypową dla siebie pogardą. Pan Twierdzy uśmiechnął się triumfalnie, a najemnik wyprostował się na krześle, po raz pierwszy ze skupieniem wpatrując w złodzieja.
– Najlepszą teorią, na jaką mogłeś wpaść, to że książę Rheyn, syn królowej Yllandy, ambasador elfów, knuje przeciwko matce i chce jej wykraść jakiś dziwny artefakt? – spytał Nahl, choć w jego głosie nie było niedowierzania, a raczej coś przypominającego cichą nadzieję. Fenn nieśmiało skinął głową.
– Wygląda na to, że nasze obawy nie były bez podstaw. Wojna z elfami jest niemal nieunikniona – stwierdził Banoth, podnosząc się z miejsca. Niespiesznym krokiem podszedł do otwartego okna, w zamyśleniu drapiąc się po gęstej, czarnej brodzie.
Sytuacja rzeczywiście była niewygodna. Antizja była państwem podzielonym na pięć pomniejszych terytoriów. Dwa z nich (na północy i północnym zachodzie) kontrolowały rody elfów: królowa Yllanda i jej syn, książę Rheyn. Najmniejsze terytorium na północnym wschodzie należało do Wiedźmy. Banoth uważał się za jednostkę całkowicie niezależną od królestwa. Jego duma – Kieł – leżał na wschodnim przylądku i w ciągu ostatnich lat ziemie należące do Twierdzy znacznie się poszerzały. Niezakłócany przez króla, którego nie obchodziło, że powoli, choć systematycznie podbija część jego państwa, Banoth rósł w siłę. 
Największe terytorium, ciągnące się od północnego lasu elfów przez centralną część kraju aż na dalekie, opustoszałe południe, było pod władaniem króla Seregila Szlachetnego. To Seregil miał, w teorii, najwięcej władzy i jego słowo było słowem ostatecznym w całej Antizji. W praktyce jednak wyglądało to nieco inaczej: król owszem, rządził w stolicy, ale głównie sprowadzało się to do jego siedzenia w pałacu, niezbyt zainteresowanego polityką (lub czymkolwiek innym). Los kraju spadał na ramiona innych, między innymi ambasadora elfów, który ewidentnie korzystał jak tylko mógł, by nadużyć sytuacji.
 – To nie wszystko – odezwał się po chwili ciszy Fenn. Zachęcony faktem, iż pan Twierdzy wydawał się wierzyć mu na słowo, odważył się zagrać swoją ostatnią, najlepszą kartę w nadziei, że pozwoli mu ona na opuszczenie Kła w jednym kawałku. – Elfy są w silnym sojuszu – powiedział i zerknął na Jedynego z przepraszającym wyrazem twarzy – ze smokami.
Nahl, ten, który zabił ostatniego smoka, roześmiał się szczerze. Fenn spodziewał się, że może jego sprawozdanie nie zostanie wzięte na poważnie, ale zdziwił się słysząc kolejne słowa pogromcy tych pradawnych stworzeń:
– Słyszysz, Ban? A to bezczelne gady, no kto by pomyślał. Skoro smoki wszczęły wojnę przeciwko elfom, pierwszą rasą, z jaką próbują zawrzeć przymierze są elfy. – Nahl zgiął się wpół, śmiejąc w głos i mrucząc coś na temat „pieprzonej ironii losu”.
– Masz moją dozgonną wdzięczność, złodzieju. Twoje informacje okazały się nad wyraz pomocne – powiedział Banoth, nadal stojąc w oknie, pozwalając łagodnemu wietrzykowi ochładzać sobie twarz. Fenn odetchnął z ulgą i to tym razem Nahl puścił do niego oczko. – Dlatego tym bardziej żałuję, że to w mojej Twierdzy przyjdzie ci umrzeć.
– Co? – wymsknęło się zaskoczonemu Nahlowi, a Fenn zamarł ze zgrozą.
– Najemniku, odprowadzisz naszego gościa do celi na jego ostatni sen. Ale nie martw się, złodzieju. Dopilnuję, by każdy w okolicy dostał wiadomość o twojej egzekucji, na wypadek, gdyby ktoś chciał odwiedzić Kła, by obejrzeć ostatnie sekundy życia naszego najlepszego złodzieja w kraju.

7 comments:

  1. OOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO
    Tak zrobiłem na końcu. Polubiłem Fenna. Czy Nahl to ten z prologu, czy jak to z nim jest? W sumie jestem bardzo ciekawy kto był w prologu. To opowiadanie naprawdę mnie wkręciło. Chcę je całe przeczytać. XD
    Bardzo lubię właśnie Nahla i Fenna. Nawet tego Bana jestem w stanie lubić, ale jakoś jeszcze nie bardzo go znam.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Hehe, trochę mnie skonfundowałeś tymi OOO bo sobie myślę, co tu się w komentarzu stało?! Ach, to tylko Pan Kot.
      Cieszę się, że lubisz mojego złodzieja i najemnika :D I jestem niezmiernie szczęśliwa, że Ci się to moje pisarzenie podoba i czytasz dalej!
      Ok, zdradzę, że ten w prologu to zdecydowanie nie jest Nahl. A i jeszcze dodam, że Ban jest moim ulubieńcem. Jako autorka, mam prawo mieć swoją ulubioną postać, nie? Czy to takie trochę aroganckie? xD

      Delete
    2. Ależ owszem, że nie jest aroganckie. Sam mam swoje ulubione postaci, ale zazwyczaj ci najlepsi u mnie umierają XD Nie umiem pisać sielanki XD

      Delete
    3. Uuu... to Ty jesteś jednym z tych autorów-morderców bohaterów? Ok, postaram się do nich zbytnio nie przywiązywać :D

      Delete
  2. Dobra, to jest na razie ostatni rozdział, jaki przeczytałam, bo niedługo muszę iśc do pracy. :c
    Końcówka oczywiście tak ciekawa, że najchętniej to bym wzięła się za następny.
    Fenn wzbudził moją sympatię i bardzo nie podoba mi się, żema zostać skazany na śmierć!
    Poza tym, czym jest ten Skrawek Bezczasu? Pewnie to jakiś elemnt większej układanki. :P

    ReplyDelete
    Replies
    1. A! Na początku rozdziału rzuciło mi się w oczy powtórzenie:
      "Była to jednak konwersacja, którą chciał najpierw przeprowadzić z samym najemnikiem, ministrowie nie byli mu teraz niezbędni. Byli doradcami, nie żołnierzami, ale byli też lojalni." - słowo "być". Spróbuj pozmieniać troszkę te dwa zdania. ;)

      Delete
    2. Dzięki za wytknięcie, na pewno zajmę się poprawą! I bardzo mnie cieszy, że czytasz dalej no i Fenn przypadł Ci do gustu :)

      Delete

^