1.1 Powrót bohatera, podobno

Kieł nie wyglądał korzystnie w ciepłych promieniach słońca. Dużo lepiej prezentował się oświetlany przez księżyce, gwiazdy lub wśród szalejącej burzy. Jeśli decydujemy się zbudować zamek na kawale skały okalanej przez wiecznie wzburzone morze, niekoniecznie liczymy na to, że odwiedzający będą doceniać piękno budowli. Bardziej przykładamy uwagę do tego, by fortecę doceniano za wzbudzają grozę potęgę, niedostępność, mury przesączone wrogością i tym przeświadczeniem, że przekraczając próg już nigdy jej nie opuścimy.
Twierdza odstawała od wybrzeża jak kieł ogromnej, nieokiełznanej bestii, stąd jej nazwa. Zamkowy dziedziniec okalały wysokie, grube mury, zwieńczone machikułami i blankami. Do jedynej bramy wjazdowej prowadził wąski most zawieszony nad szalejącymi falami morza i odłamkami skał. Kieł był najbardziej niedostępną Twierdzą warowną w Antizji. Śmiałkowie, starający się o dostęp od morza, kończyli roztrzaskani o skarpy, a ci próbujący sztormować most i dobrać się do bramy od lądu zazwyczaj kończyli podobnie. Bowiem pan na zamku nie bał się mostu najzwyczajniej w świecie zerwać, odgrodzić się od otaczającego go świata. Dziś, zawieszony na licznych, grubych łańcuchach, most niezmiennie kołysał się na wietrze gdyż aktualny władca okupujący tron Kła wolał, przynajmniej dotychczasowo, dostosować się do nowoczesnego stanu życia antizyjczyków i nie propagować wojen. Choć może niekoniecznie pasowało to do jego charakteru. Już od lat Banoth planował przypomnieć o sobie światu. Ludzie zaczęli zapominać o potędze Kła, a on nie mógł na to pozwolić.
Mówiło się, że Banoth Okrutny, władca Kła, pan na Twierdzy, pochodził ze starej, arystokratycznej rodziny. Od dziecka wychowywany w przepychu i bogactwie. Podobno rodzice chętnie podsycali jego samouwielbienie oraz przekonanie o własnej wyższości. Cały swój majątek wkładali w edukację syna. Dzięki temu młody Banoth zdobył rozległą edukację między innymi o wojnie, polityce kraju i dyplomacji. Jego imponujący, jak na młodego człowieka, głód do owych nauk zaopatrzył go w umiejętności i metody, dzięki którym dziś był niepokonany. Po śmierci ojca, Banoth odziedziczył rodową fortunę włącznie z zamkiem. Zaczął się jego czas. Mógł w końcu pokazać światu ile potrafi. A gdy umarła także jego matka, zaczął się jego terror. Podobno.
Tylko że plotki te były całkowicie wyssane z palca. A może sam Banoth je rozpuścił? Chciał nietykalności, chciał, by jego imię, przemienione w przerażającą legendę wlewało przestrogę i paraliżujący strach w serca nie tylko swoich wrogów ale praktycznie każdego mieszkańca Antizji. Chciał, by ludzie omijali go szerokim łukiem, chciał spokoju, wolności, możliwości panowania nad swoimi ziemiami w taki sposób, jaki on sobie wybrał za odpowiedni, bez regulacji i zasad nakładanych na jego tereny przez monarchę kraju. Szybko okazało się jednak, że same plotki na nic się nie zdadzą. Więc terror z legend stał się rzeczywistością, a wojska Banotha ruszyły na podboje. Aż król postanowił się nim zainteresować i stwierdzić, że Twierdza robi się zbyt potężna, poważnie zagraża koronie i jej autorytetowi. Powstało więc niechętne zawieszenie broni. Na razie.
Mimo powierzchownie pokojowej postawy Banotha i jego Twierdzy, za jej wysokimi murami, starannie ukryte zostały spichlerze na wypadek dłuższego oblężenia, które zawsze pozostawały wypełnione po brzegi świeżymi zapasami pożywienia. Natomiast rozległy obszar wysepki zamkowej, zamieszkiwany był nie tylko przez poddanych władcy, ale również przez imponujący oddział wyśmienicie wyszkolonych żołnierzy, którzy w całym królestwie uważani byli za okrutne, żądne krwi potwory bez krzty honoru. Znani byli jako Kompania Cienia i nosili charakterystyczne zbroje z ciemnego, niemal czarnego metalu oraz powiewające za nimi, jak cień, czarne płaszcze. Niektórzy nawet wierzyli, że ich złe uczynki pozbawiły ich człowieczeństwa i wszystkie Cienie powoli zamieniały się w ghule – okrutne, nieludzkie stwory, żywiące się padliną i zamieszkujące cmentarze. Plotka ta niezwykle bawiła Banotha i gdy pierwszy raz ją usłyszał, przywołał do Twierdzy kilku członków hordy ghuli zamieszkującej pobliskie wzgórza. Wynajął ich, jako swoich prywatnych ochroniarzy, ot tak, żeby legendom dodać szczyptę prawdy i wzbudzić trwogę w swych wrogach.
Ale dziś szary, zakurzony dziedziniec Kła zalewała fala tych irytująco jasnych, zachęcających optymizm promieni słońca. Ciężka krata, zabezpieczająca bramę główną podnosiła się z okropnym zgrzytem, który często zdawał się zwiastunem złego losu, szczególnie prowadzonym więźniom. Przed jej szczerbatym, zardzewiałym spodem stał nikt inny jak Nahl, legendarny wojownik, którego większość świata znała z opowieści o smokach, bohaterskich czynach i poświęceniach dla dobra kraju. Zwali go Jedynym. Tym, który zabił ostatniego smoka. Rycerzem Ostatniej Nadziei. Cóż więc tak znana, kochana przez społeczność osoba robiła w tak okropnym, szemranym miejscu?
Nahl podniósł dłoń, by osłonić oczy przed zachodzącym, choć wciąż jasnym słońcem i spod zmrużonych powiek spojrzał na Kła. Kaptur ciemnego płaszcza opadł mu na ramiona, gdy jego koń zarżał niecierpliwie i zastąpał kopytami, co wprowadziło wiszący most w ruch. Kilku żołnierzy i jeden z prowadzonych więźniów zaklęło lub wrzasnęło ze strachem, ale Nahl tylko się uśmiechnął, wyraźnie nieprzejęty wrogością odwiedzanego miejsca. W końcu był w domu. Tutaj nikt nie oczekiwał od niego honorowego postępowania czy wzorowych manier, tutaj mógł odpocząć i być sobą. Nienagannie złote włosy mógł w nieładzie spiąć na czubku głowy, jak to miał w zwyczaju i nie musiał się obawiać, że ktoś odgadnie, że szlachetny Jedyny został najemnikiem siejącego postrach Banotha.
Po długich tygodniach nużącej, niewygodnej drogi w siodle, w końcu ponownie poczuł w nozdrzach ostry, słony zapach morza, a kropelki fal roztrzaskiwanych pod jego stopami, wiatr wzniósł ponad most i schłodził twarze zmęczonych wędrowców. Wziął głęboki wdech, a uśmiech na jego ustach powiększył się nieznacznie, gdy brama ze zgrzytem zakończyła swoją wędrówkę w górę.

***

Przecież był wyrozumiały. Najemnik wraz z oddziałem jego najlepszych żołnierzy wrócił zeszłego wieczora i nawet nie stawił się pana Twierdzy powitać. Ale był wyrozumiały. Długa podróż, męcząca wyprawa, tłumaczył sobie. Natomiast gdy Nahl nie pojawił się na specjalnie wystawioną na jego powitanie huczną kolację, Banoth stracił wyrozumiałość. I tym sposobem posłannik zlany zimnym potem (bynajmniej nie spowodowanym pośpiechem, a raczej strachem), został wysłany na misję odnalezienia legendarnego wojownika, w Twierdzy bardziej znanego z faktu, iż posłanników przynoszących mu niepomyślne wieści lubił wrzucać do lochu lub zrzucać z murów Kła. Podobno.
Jednym z ostatnich domostw na wyspie był nieduży, kamienny dom o ciemnych okiennicach. Łomotanie w drzwi wydało się nienaturalnie głośne, ale mimo to minęło sporo czasu, zanim Nahl stanął za nimi. Młodzik, któremu już kilka minut temu zaczęły się pocić ze zdenerwowania ręce, teraz był zwyczajnie przerażony. Schylił głowę, nie mając odwagi spojrzeć stojącemu przed nim mężczyźnie w twarz. Jedyne, co zdołał ujrzeć, zanim wbił wzrok w ziemię, to goły tors i jasny materiał opasający jego biodra.
– Panie, wybacz za to najście w nocy... – Nie dokończył, czując na swoim gardle silną, zimną dłoń.
– Mam nadzieję, że Banoth ma dla mnie coś naprawdę pilnego. – Rozległ się zachrypnięty głos.

***

– Jest głucha noc, za niedługo będzie świtać...
– Prawdę mówiąc, jeszcze drugi księżyc nie wystawił nosa na nieboskłon, więc nie dramatyzuj, do wschodu daleko.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że przerwałeś mi w...
– Daruj sobie szczegóły, najemniku. Miałeś się u mnie stawić natychmiast po powrocie. Chyba nie muszę ci przypominać, jak ważna była twoja wyprawa?
– Jestem jawnie niedoceniany. Pięć tygodni w podróży, nie raz ryzykowałem życie, a tu tak niewdzięczne powitanie.
– Ach tak? A ja słyszałem, że bawiłeś się wyśmienicie. Odwiedzałeś każdą napotkaną na drodze karczmę, zostałeś nawet kilka dni w Se’leent na festiwal Nocy Szlachetnego i hazardowałeś moimi pieniędzmi na wyścigach wilków.
– Pięć całych tygodni. – Nahl westchnął żałośnie. – Wykonując brudną robotę wzbudzającego trwogę władcy Kła, będąc chłopczykiem na posyłki sławetnego Banotha, bo ten bał się...
– Och, weź się już zamknij. Niech ci będzie. Wynoś się, porozmawiamy nad ranem. Tylko sobie nie myśl o opuszczaniu Twierdzy, wiesz, że twoja komnata nadal jest tam, gdzie stała? Chociaż się postaraj sprawiać pozory, zamiast nocami szlajać się po... – Ale Nahl już nie słuchał. Odwrócony na pięcie ruszył do drzwi i niedbałym machnięciem ręki oświadczył, jak bardzo bierze sobie do serca gburowatość swojego pana.

***

Lochy w Twierdzy miały być podobno tak przerażające i o tak niehumanitarnych warunkach, że większość więźniów traciło zmysły lub zwyczajnie umierało. Podobno. Jeśli udało się komuś tu przetrwać dłużej niż trzy dni, powszechnie uważano to za nadludzkie osiągnięcie. Fenn natomiast nie był pod wielkim wrażeniem. Lochy, jak lochy. Bywał przecież w gorszych warunkach. Owszem, było zimno, wilgotno i niezbyt przyjemnie pachniało, ale dostał pryczę i cienki koc, a w koncie stał kubeł do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Jak z nadgarstków ściągnęli mu kajdany i wepchnęli go do środka nawet z żartem rzucił przez ramię:
– A nie mógłbym dostać pokoju z widokiem na morze? – Wyszczerzył zęby i mrugnął okiem do więziennika, który wzdrygnął się mimowolnie. Tak ludzie zazwyczaj na niego reagowali. Zakrwawione oczy Fenna zapiekły, gdy ich kolor z niebieskich raptownie przemienił się w czarne. Nawet w półmroku celi można było dostrzec tę nagłą zmianę, nic więc dziwnego, że więziennika przeszedł dreszcz. Zatrzasnął kratę, przekręcił w pośpiechu klucz po czym oddalił się, jak szybko tylko mógł, pod nosem mrucząc „przeklęty mutant”. Fenn zachichotał i szarpnął za kratę. Kiedyś, gdy dorywczo odwiedzał sobie lochy Tisainn więziennik tak się nim przeraził, że zostawił drzwi celi niedomknięte. Od tamtego czasu Fenn zawsze sprawdzał, by się upewnić czy nie natrafił na kolejnego idiotę.
Dziś nie miał szczęścia, krata ani drgnęła. Wzruszył ramionami, jakby sam przed sobą udawał nieszczególnie przejętego swym nietrafnym losem. Prawda była taka, że był przerażony. Chyba już wolałby w nieskończoność siedzieć w Odosobni, niż tuż pod nosem samego Banotha. Ponownie rozejrzał się po celi, tym razem używając swojego Wzroku. Czarne soczewki widziały wszystko. Nie tylko to, co zwykły śmiertelnik ujrzałby przy optymalnych warunkach i doskonałym oświetleniu. Widziały również zmiany w temperaturze lub składzie chemicznym powietrza.
Owszem, Fenn faktycznie był mutantem, ale raczej wolał o sobie myśleć jako o „niezwykle utalentowanym wzrokowo” naukowcu. Tak, lubił badać swoje otoczenie, uczyć się o nim poprzez wykrywanie zmian i nieprawidłowości. To jego wrodzona ciekawość światem i chęć poznawania przyczyn wszystkiego, co się wokół niego działo były powodami, dla których był najlepszym złodziejem w Antizji. Lubił powtarzać, że nic go nigdy nie zaskakuje, bo jest na każdą ewentualność przygotowany. Oprócz ludzi. Ludzie stanowili problem dla Fenna. Był zbyt ufny. I teraz przez jednego takiego wylądował w czeluściach Kła.

***

Nahl był znudzony. Nigdy nie interesowały go te przydługie posiedzenia, a jednak tym razem Banoth nalegał, by jego zaufany wspólnik nie ruszał się z miejsca. Długi stół zazwyczaj wykorzystywany do wystawnych kolacji lub hucznych zabaw, dziś zajmowany był przez władcę Twierdzy, jego pięciu ministrów, kapitana Kompanii Cienia, księgowej i Jedynego. Ale Nahl doprawdy nie potrafił zrozumieć dlaczego powinien brać udział w zebraniu dotyczącym spraw, o których nie miał bladego pojęcia. Polityka go nie interesowała, ekonomia kraju była tematem równie nudnym, a fakt iż pomarszczeni, siwi i zgrzybiali doradcy Bana traktowali jego dowcipy z pogardą i zniesmaczeniem, jeszcze tylko potęgował jego frustrację.
Na przykład, dlaczego odpowiedzią na pytanie „jak sobie poradzimy z przeludnieniem?” nie mogło być „wyślijmy do najbliższej wioski armię ghuli. Na pewno się tym zajmą”? A na sugestię, by obniżyć podatki dla rodzin dotkniętych przez wojnę stosowną reakcją powinno być ostentacyjne ziewnięcie oraz teatralne przewrócenie oczami, czyż nie? A tak w ogóle, to czy nie ironicznie absurdalne, że tak poważne tematy na korzyść kraju poruszane były właśnie tutaj, w Twierdzy, pod nadzorem człowieka powszechnie uważanego za kompletne zło? Jeszcze z rok temu sugestie Nahla napotkałyby entuzjazm i poklepanie po plecach w stylu „dobra robota, najemniku, takie postępowanie na pewno powiększy moją złowrogość w oczach społeczności”. Nahl zaczynał nawet przywykać do faktu, że Ban zwracał się do niego tylko i wyłącznie per najemniku, tak jak swoich ministrów rozróżniał nie imieniem, a funkcją jaką pełnili. Na jednego z nich wołał „finanse”, na innego „prawo”, a czasem mówił po prostu „ty, pognieciona koszula” albo „ej, piskliwy głos”.
Fakt był taki, że Nahl godził się to wszystko znosić tylko i wyłącznie dlatego, że gdzieś pod tą maską zobojętnienia czaiła się nadzieja, że być może tym razem, być może dziś Banoth w końcu wypowie te słowa, które tak pragnął usłyszeć. To temat potencjalnej wojny go tak fascynował. Przecież spisał się wyśmienicie. A sprowadzenie tego przeklętego złodzieja aż z Odosobni nie było łatwe. Fenn był przebiegłym osobnikiem. Nahl ledwo przespał spokojnie jedną noc z obawy, że mutant mu się wyślizgnie gdzieś w drodze powrotnej. Z jakiegoś względu, miał on niewyjaśnioną tendencję do znajdywania drogi ucieczki z każdej klatki, z każdego węzła na nadgarstku. Ale podołał. A teraz oczekiwał wynagrodzenia.
– No dobrze. – Nahl wzdrygnął się, wyrwany z przemyśleń, gdy monotonny wykład jednego z ministrów został zakłócony przez dosadny ton Banotha, który jedną z dłoni miał zaciśniętą w pięść we włosach, jakby miał zamiar je sobie powyrywać. – Już dobrze! – powtórzył Banoth tym swoim donośnym, nie znoszącym sprzeciwu głosem, gdy minister wydawał się być zdeterminowany kontynuować swój wywód na temat wznowionego niewolnictwa na południu kraju. – Wyślemy oddział Cieni, by przejrzeli się pogłoskom z bliska – dodał, by udobruchać łysiejącego ministra po swojej lewej. – Młoda – odezwał się do swojej księgowej. Kobieta kiwnęła głową, nie podnosząc jej znad arkuszy papieru, po których śmigał ołówek notując jakieś numery i grafy. Sam ich widok przyprawiał Nahla o ból głowy. Już miał coś skomentować, tylko po to, by wywołać na jej policzkach rumieniec, który zawsze się tam pojawiał, gdy zwracał się do niej ktoś poza Banothem, lecz kobieta podniosła się pośpiesznie, zwijając papiery w rulon i odgarniając za ucho kosmyk jasnych włosów, który wymsknął jej się z warkocza.
– Kapitanie – odezwała się tym swoim nieśmiałym, niemal strachliwym głosikiem. Mężczyzna niedbale siedzący przy końcu stołu wydawał się przysypiać. Nawet owinął się swoim czarnym płaszczem, jak kocem. Teraz jednak otworzył jedno, dotychczas przymknięte oko, by upewnić się, że to do niego się zwracano. Widząc oczekujący wzrok kobiety, zerwał się na nogi, odkaszlując ze zmieszaniem.
– Oczywiście, panno Jaenah. Natychmiast, panno Jaenah. – Nahla zawsze bawiło z jakim szacunkiem i obawą poddani Banotha zwracali się do jego niepozornej księgowej, zwłaszcza w jego obecności. Kobieta miała osobowość cichej myszki i nie mogła mieć więcej niż dwadzieściaparę lat, a jednak miała pełne zaufanie pana Twierdzy, co dawało jej niezły autorytet, mimo tego, że sama chyba nie była go świadoma.
Kapitan Kompani Cienia opuścił komnatę wraz z księgową, zapewne by zorganizować wyprawę jednego z oddziałów, jak obiecał Ban. I tu skończyła się cierpliwość Nahla. Przeciągnął się ostentacyjnie, dając wszystkim znać, że ma dość posiedzeń i odsunął się z krzesłem.
– Ostatnim punktem dzisiejszego spotkania jest nasz nowy więzień, sprowadzony wprost z Odosobni. – Nahl zamarł, a jego wzrok napotkał oczy Banotha, który samym spojrzeniem zdawał się mówić „a może jednak zostaniesz?”.

10 comments:

  1. No w końcu znalazłem trochę mojego kociego czasu, aby przeczytać ten rozdział. Jestem kocim studentem i to zaocznym, więc mam mało czasu, ale teraz gdy siedzę w pociągu jest trochę tego czasu i mogłem to przeczytać.
    Boskie. W prawdzie było to czego nie lubię, czyli polityka, ale za to ciekawie przeczytana. Przyznam szczerze, że to jest moje jedno z niewiele fantasy opowiadań, które decyduje się czytać, ale jestem zadowolony.
    Czytałem dwie pierwsze części wiedźmina, które były boskie, ale niestety część trzecia mnie pokonała przez ilość ciężkiej polityki. Nie dałem rady.
    Tutaj było lekko i przyjemnie. Przede wszystkim bardzo ciekawie. Różni się to od prologu, ale naprawdę zaciekawiło mnie to.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Dzięki za ponowne odwiedziny!
      Cóż, podejrzewam, że kocie studentowanie jest nawet bardziej męczące od tego ludzkiego (a mogę tak wścibsko zapytać, co studiujesz?). Cieszę się, że mam to już za sobą :D
      Oh dear, polityka w fantastyce rzeczywiście bywa męcząca, ale mam nadzieję, że Cię nie zanudzę! Osobiście Wiedźmina połknęłam w całości, więc obawiam się, że gusta mamy nieco rozbieżne :O To tym bardziej jest mi niezmiernie miło, że postanowiłeś jednak dać szansę opowiadaniu, które być może nie do końca odpowiadać Twoich upodobaniom.
      Jeszcze raz dzięki!

      Delete
    2. No dla mnie lekkie i przyjemne oraz ciekawe były dwie pierwsze części. Te zdecydowanie polecam każdemu, ale trzecią część nie dałem rady. Został mi ostatni rozdział do przeczytania, a zacząłem to czytać mając niecałe 18 lat.
      Studiuję pedagogikę wczesnoszkolną i przedszkolną aby poznać i wyszkolic ludzkie dzieci do służenia nam kotom.
      Aktualnie do tego momentu mogę szczerze przyznać, że masz lekkie pióro, które mnie zachęca, więc mam nadzieję wytrwać :3
      Sapkowski ma ciężki język jeśli chodzi o politykę. Niektóre opisy są zbyt długie i nudne, że ja energiczny kotek, który lubi Leniuchować nie jestem w stanie przetrwać. Druga sprawa sam autor jakoś mnie nie przekonuje do czytania, a autor to podstawa, bo jakiś dobry odbiór trzeba mieć, aby lubić.

      Delete
    3. Rozumiem, rozumiem, Sapkowski jest zdecydowanie specyficzny (a z tym o samym autorze, też się zgodzę).
      Wow, ambitny kierunek. Podejrzewam, że tylko kocie usposobienie jest w stanie pomóc w ramach cierpliwości, której ja osobiście do dzieci nie mam za grosz ;)

      Delete
    4. Dokładnie. Cierpliwość bardzo pomaga. Zwłaszcza jak taki pierwszach musi policzyć każdy palec, aby powiedzieć ci, że ma ich dziesięć i plus jeden mój tworzy się 11 palców, bo dzieci nie mają wytworzone tej pamięci do zapamiętywania, że mają 10 palców, mimo że jest ta świadomość, ale jeśli liczyć to po kolei.

      Delete
    5. Tak, wiem dokładnie co masz na myśli. Niestety świat potrzebuje te mniejsze egzemplarze dorosłych jakoś wychować i wyedukować. Powodzenia!

      Delete
  2. Hm...
    Rozdział ciekawy. Twierdza nie budzi moje sympatii. :D Nie chciałabym się tam znaleźć, zdecydowanie nie. xD
    O żadnej postaci na razie jakoś nie potrafię się wypowiedzieć, bo nie umiem jeszcze sobie zarysować ich osobowości w głowie. Ale na razie Nahl chyba mudzi moją sympatię. Chyba. :D

    ReplyDelete
    Replies
    1. Hehe, cóż w takim razie spełniłam swoje zadanie, bo Twierdza zdecydowanie nie miała wydawać się przyjazna xD Nahl jest całkiem spoko (podobno), więc zachęcam do lubienia go. Chyba :D

      Delete
  3. Hej, hej!
    Twierdza to miłe miejsce - nie ma co... xD W sam raz na jakiś urlop. xD Heh, jak ja lubię sarkazm. :P
    A tak na serio, to rozdział się czytało szybko - myk, myk i już koniec. :D Był bardzo ciekawy, fajnie było to wszystko przedstawione. Podobała mi się wzmianka o tej księgowej, której się bali. XD Ale w końcu czasami te najbardziej niepozorne osoby są naprawdę sprytne i przebiegłe, chociaż wątpię w to w tym przypadku. ;P
    Polubiłam Fenna. :D Taką fajną postacią mi się wydaje nie wiedzieć czemu. :D

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ależ jak to sarkazm, Twierdza jest tak naprawdę super przyjemnym miejscem xD
      Oj, na pewno się zgadzam jeśli chodzi o niepozorne osoby. Cicha woda brzegi rwie, co nie? ;)
      Bardzo się cieszę, że Fenn przypadł Ci do gustu! Zawsze ciekawie dowiedzieć się, jak inne osoby odbierają postaci naszych opowiadań, mam więc nadzieję, że i w dalszych częściach będzie Ci odpowiadał ^^

      Delete

^