2.1 Drugi księżyc

Ostatnie promienie zachodzącego słońca wciąż ciepło oświetlały wieczór, a pierwszy z dwóch księżyców wolno wschodził na nieboskłon. Lye’alder siedział na kawale spróchniałego drewna i z ponurą miną wodził wzrokiem za wolno poruszającym się na niebie Priusem. Czasem było mu go żal, bo wiedział, że nikt nie darzy tego wczesnego, bladego księżyca wielkim szacunkiem. Nikt nie poświęcał mu wiele uwagi, bo to jego większy, jaśniejszy brat był źródłem legend wywodzących się od prastarych, elfich rodów. Mówiło się: Maneo przyświeca godzinie naszego spotkania, a elfy z dumą powtarzały, że ich szlachetna rasa wywodzi się właśnie z Drugiego Księżyca. Lye’alder uważał to za absolutną bzdurę. Jak ktoś mógł pochodzić z księżyca? I co w takim razie robiłby w tak zwyczajnym, przyziemnym kraju, jak Antizja?
Szczerze mówiąc, wcale nie był wielkim fanem Maneo. Był późnym księżycem, świadczącym o wybiciu północy, a Lye’alder dobrze wiedział, że o północy nigdy nic dobrego się nie dzieje. Choć, być może, jego niechęć do Drugiego Księżyca mogła się też wywodzić z faktu, iż nie był fanem samych elfów. Większość życia uważał je za rasę dość nieudaczną i słabowitą, a gdy w końcu poznał ich przedstawiciela, jego zdanie na ich temat tylko się wzmocniło. Teraz, gdy jego doświadczenie w interakcjach między-rasowych znacznie wzrosło, decydował się z elfami zwyczajnie nie zadawać. Bo i po co sobie szarpać nerwy?
Spoglądał więc z ponurą miną na Priusa, w myślach gratulując mu wcześniejszej wspinaczki na nieboskłon. W końcu jednak jego zamyślone zadzieranie głowy zostało zakłócone przez odgłos łamiącego się drewna i czyjeś głośne przekleństwo. Leniwie zerknął w stronę, skąd dochodziły dźwięki i zobaczył, że namiot rozstawiany przez jego podwładnych właśnie się zapadł. Trzask drewna musiał mieć swoje źródło w jednej z podpór namiotowych złamanej pod ciężarem płótna. Pod połacią tłoczonych skór uwięziony był sporych rozmiarów kształt, szamocący się ze złością z okrywającym go materiałem.
– Taien. – Lye’alder zawołał do stojącego nieopodal mężczyzny. Gdy ten spojrzał na swojego przełożonego, Lye’alder ruchem podbródka wskazał na zawalony namiot i przewrócił oczami, jakby mówił, zobacz co się dzieje, jak pozwalasz tym idiotom coś zrobić za siebie. Napraw to. Taien skinął tylko głową z lekkim uśmiechem i pomógł nieszczęśnikowi wyczołgać się z pułapki.
– Może lepiej przenocujmy w gospodzie? – zasugerował zdyszany i imponująco rozczochrany mężczyzna. Chyba nazywał się Benn. Albo Penn. Machinalnie otrzepywał swój nowiutki bordowy mundur, co niewiele dawało, bo kawałki suchych liści zdawały się z determinacją przyczepiać do materiału. Dał sobie więc spokój i spojrzał na Taiena wyczekująco. Lye’alder odkaszlnął znacząco, chcąc zwrócić na siebie uwagę, bo to on tu przecież dowodził. Taien był co prawda kapitanem straży i na piersi dumnie nosił naszywkę ze srebrnym łabędziem, doczepioną tam przez samego króla Seregila, ale jego prywatnym oddziałem aktualnie dowodzić miał Lye’alder. I z jakiegoś powodu, te bordowo odziane matoły nie potrafiły zrozumieć, że to on tu rządził.
– Gdzie? Na dachu? – spytał więc z sarkazmem, żeby trochę odreagować. Przez ostatnie tygodnie, gdy przyszło im współpracować, Taien powtarzał mu, że powinien się oduczyć kpienia z niżej od siebie postawionych ludzi, że tak nie zdobędzie ich posłuchu i szacunku, ale czasem Lye’alder po prostu nie mógł się powstrzymać. Poza tym, przecież wcale nie chciał ich szacunku. Ta cała wyprawa to było jednorazowe zlecenie. Lye’alderowi i tak zdecydowanie nie podobała się praca w grupie. Dużo bardziej odpowiadała mu jego rola samotnego wilka. Ewentualnie pozwoliłby Fennowi sobie towarzyszyć. – Nie słyszałeś, jak gospodarz mówił, że wszystkie pokoje mają wynajęte?
– No tak, w Noc Szlachetnego każda karczma stąd aż po stolicę będzie pełna – przyznał żołnierz, który właśnie wrócił znad źródła z wiadrami wody dla pasących się obok obozu koni. Lye’alder nie mógł sobie przypomnieć jego imienia, ale postanowił, że skoro samo jego istnienie go nie irytuje, to może go nawet tolerować. Natomiast ten od nieudanego stawiania namiotu, Benn albo Penn, naburmuszył się i skrzyżował ramiona na piersi.
– Jakbyśmy nie siedzieli tyle w Se’leent to już dawno bylibyśmy z powrotem – powiedział obrażonym tonem. Długa podróż, na prośbę króla, powiodła ich od Tisainn – stolicy w samym centrum królestwa, przez jego najludniejsze obszary na południowy zachód, do Se’leent, miasta warownego, które było poprzednią stolicą, gdy to elfy zajmowały tron Antizji. Nic więc dziwnego, że nie wszystkim taka męcząca podróż odpowiadała, ale jedno ostre spojrzenie ze strony swojego kapitana uciszyło żołnierza. Taien zabrał się do pomagania Bennowi albo Pennowi w ponownym stawianiu namiotu, a Lye’alder przyjrzał mu się bliżej, zdając sobie sprawę z tego, że początkowo źle ocenił wiek żołnierza. Był sporo młodszy niż reszta jego kompanów. Marynarka munduru opinała go nieco zbyt dokładnie w okolicach brzucha, a na wysokim czole prezentowały się już porządnie zarysowane zakola, przez co wyglądał na starszego, ale jego marudność i niewyparzony język poprawiły tę omyłkę. Lye’alder miał powiedzieć coś nieprzyjemnego i być może skazać młodzika na stanie pierwszej i ostatniej warty, ale zamiast tego zaczął się zastanawiać, co taki robi w Oddziale Wilka. W końcu Taien wszystkich swoich ludzi wybierał własnoręcznie, a Lye’alder nigdy nie wątpił w jego zazwyczaj niezawodną ocenę charakteru i umiejętności każdej poznanej osoby. Postanowił więc na razie pochopnie chłopaka nie oceniać.
Gdy ostatni namiot w końcu stanął, słońce już całkowicie zniknęło za horyzontem. Teraz ich niewielki obóz oświetlało kilka pochodni porozstawianych na jego obrzeżach i duże ognisko, na którym już skwierczały wcześniej upolowane przepiórki. Dotąd, w czasie ich wyprawy do centrum królestwa, ani razu nie biwakowali na zewnątrz, zawsze korzystając z komfortu napotkanej na drodze karczmy. Nic więc dziwnego, że ludzie Taiena nieco się rozleniwili. Lye’alder nie łudził się, że mieli oni do niego taki sam szacunek, jak do swojego kapitana. W końcu nie miał w sobie tego stoickiego, czasem nieco przerażającego spokoju wyszkolonego żołnierza, jaki posiadał jego wspólnik, był za to niesamowicie drażliwy (fakt ten jeszcze wspomagany był przez to, że ich misja nie wypaliła). Nie posiadał jego wzrostu, ostro zarysowanej szczęki, ani szerokich, umięśnionych ramion, które przyciągały wzrok tylu kobiet na dworze króla. Lye’alder był mężczyzną o szczupłej sylwetce, która mogła dawać złudzenie mniejszej siły. Był za to szybki, jak mgnienie błyskawicy, pojawiającej się na wzburzonym niebie. Na jego twarzy nieodmiennie gościł cień kilkudniowego zarostu, czarne jak noc włosy miał krótko ścięte po bokach, dłuższe na czubku głowy sterczały mu wedle zwyczaju z jego rodzimych ziem. W tym był problem. Za bardzo się odróżniał. Nie w ten wprawiający w zaciekawienie sposób, z którego korzystał Taien. A raczej w ten niepokojący, trzymaj-dzieci-z-dala sposób cudzoziemca. Bo choć na czas misji przysłaniał swoje tradycyjnie wytatuowane ramiona, a z lewego ucha wyciągnął kolczyk, to nadal był rażącym odmieńcem.
Ale Lye’alder wcale się nie starał przypodobać nikomu. Jego siłą przebicia nie była uśmiechnięta twarz, jego talentem nie była gra na lutni, a na dworze Seregila nie był znany ze swojej uroczej osobowości. Lye’alder był człowiekiem, którego ignorowało się przy pierwszym spotkaniu, ale ignorowało się go tylko raz. Bo zazwyczaj zaraz po tym spotkaniu leżało się twarzą w kałuży własnej krwi. Lye był skrytobójcą. Mordercą do wynajęcia, a także osobą, która za odpowiednią cenę zdolna była zrobić wszystko. A przynajmniej tymi właśnie słowami lubił sprzedawać swoje usługi.
Dziś jednak Lye’alder postanowił schować głęboko do kieszeni swoje cyniczne podejście do świata i niechęć do świętowania, bo w końcu to była Noc Szlachetnego, Noc Seregila VII. Ich króla, fundatora jego drogiej wycieczki. Gdy więc kolacja była przygotowywana, dyskretnie zawołał do siebie Taiena.
– Weź ze sobą Penna i idźcie do gospody – powiedział, zza pazuchy wyciągając sakiewkę monet, a imię młodego żołnierza na wszelki wypadek wypowiedział tak, że mogło to brzmieć zarówno Benn jak i Penn. Niech sobie Taien wybierze, które mu bardziej pasuje. – Zobaczcie czy uda wam się gdzieś kupić beczułkę miodu. – Lye’alder fanem alkoholu nie był, ale dziś chyba okazja była wystarczająca, by pozwolić jego podwładnym na chwilę relaksu. Z sakiewki wyciągnął trzy srebrne monety z łabędziem na awersie i księżycem na rewersie. – I zobaczcie czy może mają te słodkie orzechy z Erra’nis – dodał, zastanawiając się, czy w tak małym miasteczku, mogą mieć słodycze sprowadzone z jego rodzimych stron. Wątpił w to, jednak podał Taienowi pieniądze, które ten przyjął automatycznie, ale nadal spoglądał niepewnie na przełożonego. – Co? Potrzebujesz więcej? – spytał Lye’alder, nie wierząc, że w tak zapadłej dziurze, beczułka miodu pitnego będzie ich kosztować więcej niż jeden srebrny łabędź. Ale Taien nie wyciągnął ręki po więcej monet tylko zapytał, teraz już nieco rozbawiony:
– Kim, na Banotha, jest Penn?

***

Okazało się, że Benn albo Penn tak naprawdę na imię miał Jonah. I był już w o wiele lepszym humorze niż wcześniej, gdy jego umiejętności rozkładania namiotów zostały bezwstydnie podważone. Z dumnie wypiętą piersią szedł obok swojego kapitana, rozglądając się wokół. Miasteczko nazywało się Qarach i choć było niewielkie, jego mieszkańcy wiedzieli jak się bawić, wiedzieli jak powinno się świętować najważniejszą noc w roku. Jednak ani ludzie Taiena, ani mieszkańcy Qarachu nie wiedzieli, że tego roku Noc Szlachetnego będą świętować po raz ostatni.
Światło wielu pochodni oświetlało rynek pełen bawiących się ludzi, który na tę okazję tradycyjnie ustrojony był w bordowe kwiaty dalii. Niedaleko gospody nawet postawiono mały podest służący teraz trupie akrobatów w przedstawianiu swoich sztuczek. Wokół kręcili się grajkowie, nawzajem przekrzykujący swoje śpiewy, tancerki ubrane w lekkie, zwiewne stroje wirowały w rytm grających bębnów, a nieopodal pstrokato odziany błazen żonglował nożami. Jonah chyba całkiem zapomniał o otaczającym go świecie, bo zatrzymał się raptownie zapatrzony w pokazy akrobatów. Taien postanowił zostawić go tam, gdzie stał i sam ruszył w kierunku gospody, co okazało się zadaniem samym w sobie. Tłum ludzi gęstniał szczególnie przy jej otwartym na oścież wejściu. Gdy jednak zajrzał do środka, przekonał się, że sytuacja przy barze wyglądała jeszcze gorzej, a goście noszący kufle pełne trunków musieli się nieźle wygimnastykować, żeby dotrzeć na miejsce nie wylewając większości na siebie i innych gości. Taien zadecydował więc, że nie ma sensu się wpychać w tłum i już miał wrócić na rynek, gdy zobaczył jedną z tancerek, odzianą na zielono, przeciskającą się w jego stronę przez tłum z dwoma kuflami piwa w dłoniach. Dziewczyna wyraźnie wybrała go sobie jako punkt docelowy, czemu mężczyzna wcale się nie dziwił. Nie tylko górował nad tłumem, ale również odznaczała go tu jego czarna skóra, rzadko widywana w tych stronach, a jego mundur wzbudzał w ludziach niejaki respekt, choć już nie raz został zdeptany i szturchnięty przez nieuważny łokieć. Musiała więc założyć, że był jej jedyną nadzieją na dotarcie na miejsce w jako takim stanie. Gdy zrównała się z Taienem, nawiązała się pomiędzy nimi niema nić porozumienia w postaci uśmiechu i kiwnięcia głową i kapitan Wilków ruszył w kierunku rynku, tym samym torując dziewczynie wygodniejszą drogę spomiędzy kłębowiska ciał.
– Dzięki – wysapała z uśmiechem, gdy stanęli już spory kawałek dalej. – Jeszcze chwila i wyszłabym stamtąd z pustymi kuflami – powiedziała, a Taien w myślach przyznał jej rację. Już i tak większość trunku straciła po drodze, a nadgarstki i dłonie miała mokre od rozlanego piwa. – A to byłaby niezła strata. Karczmarz właśnie przyznał, że sprzedał mi ostatnie krople alkoholu, jakie miał. – To nie były dobre wieści dla Taiena. Lye’alder się pewnie nie przejmie, ale jego oddział otrzymał obietnicę miodu pitnego i trzeba jej było dotrzymać.
– Nie ma tu jeszcze jednej karczmy albo może warzelni czy browaru? – spytał, licząc, że Qarach zaopatrzenie alkoholu miał miejscowe. Reakcja tancerki jednak szybko wybiła mu to z głowy.
– Może jeszcze winiarnia albo dom publiczny? – spytała ze śmiechem. – Nie, tu nawet porządnej piekarni nie ma. Obawiam się, że Qarach wyczerpało swoje zapasy... praktycznie wszystkiego. Zakładam, że podobny problem mają co roku w Noc Szlachetnego i każde inne święto – stwierdziła, a uwadze kapitana nie uszedł sposób, w jaki powiedziała „Noc Szlachetnego”. Sarkastyczny, nieco kpiący. W pewien sposób przypominała mu Lye'a, choć ten nigdy nie kpił z ich króla. No przynajmniej nie publicznie. Zmierzył dziewczynę szybkim spojrzeniem i zauważył, że jak większość otaczających ich ludzi, na ramieniu swojego zwiewnego zielonego stroju przypięty miała kwiat, bordowym kolorem sugerujący oddanie królowi. Skąd więc to podejście?
Tancerka wydawała się wytrzymywać jego spojrzenie całkiem swobodnie. Głowę miała zuchwale uniesioną i bez skrępowania spoglądała mu w oczy spod grzywki krótko ściętych, ciemnych włosów. Większość prostych dziewczyn w tych rejonach kraju uczona była patrzeć w dół w towarzystwie mężczyzn, a Taien, jako osoba nie pochodząca z Antizji nigdy nie rozumiał tego zwyczaju. Jednak teraz, gdy po raz pierwszy od tak dawna patrzył prosto w oczy młodej dziewczynie poczuł się nieswojo, jakby było to coś złego, zakazanego.
Na ratunek nagle dość zmieszanego kapitana niespodziewanie przyszedł Jonah, w rękach trzymając torbę słodkich orzechów, które Lye’alder tak lubił. A więc jednak znaleźli jego przekąski nawet w tak niepozornym miejscu.
– Ludzie mówią, że skończyło się piwo, o miodzie już nie wspominając – poinformował Taiena, ale nie wydawał się nazbyt przejęty tym faktem. Tancerkę z kuflami w dłoniach obrzucił podejrzliwym spojrzeniem. Zbliżył się do kapitana i konspiracyjnym szeptem dodał: – Jeśli próbuje ci to sprzedać, nie kupuj. Jeden facet próbował mi wcisnąć niedopitą resztkę swojego piwa za dwa srebra! – Za plecami żołnierza tancerka przewróciła oczami i zaśmiała się.
– Niech żyje Szlachetny! – rzuciła w roli pożegnania i po chwili zniknęła w tłumie.
– Nie musimy jeszcze iść, nie? – spytał Jonah, spoglądając tęsknie w stronę wędrownych grajków, akrobatów i skąpo poubieranych dziewczyn, rozdających gościom bordowe kwiaty. Taien zauważył, że jego podwładny miał ich już z pięć powpinanych w mundur. Ich podróż przez połowę kraju była długa i nużąca, więc Taien nie dziwił się, że jego ludziom brakowało rozrywki.
– Nie, ale idź je najpierw zanieść Lye’alderowi. – Wskazał orzechy. – I zapytaj wszystkich czy nie chcieliby też przyjść się zabawić na chwilę – dodał, nacisk dając na „na chwilę”, bo rano mieli wcześnie wyjeżdżać w dalszą drogę. Z triumfalnym okrzykiem Jonah wybiegł z rynku i w stronę ich obozu, a Taien postanowił zaczepić jeszcze kilku mieszkańców Qarachu i zapytać o kogoś, kto miałby może do sprzedania beczułkę czegokolwiek nadającego się do picia.
Nikt nie miał. Ale jego oddział chyba już całkiem zapomniał o miodzie, bo prawie wszyscy dołączyli do Jonah w zwiedzaniu rynku i korzystania ze wszystkiego, co Qarach miał do zaoferowania (czego w sumie nie było wiele). Nie było wśród nich Lye’aldera, na co Taien odetchnął z ulgą. W takich warunkach ciężko by było mu na niego mieć oko. Przecież obiecał królowi, że będzie uważał na zabójcę. Podejrzewał, że zgodził się na tę wyprawę z własnych powodów, których kapitan Wilków jeszcze nie rozgryzł, ale miał zamiar je poznać, zanim Lye zniknie z ich pieniędzmi lub ktoś skończy z poderżniętym gardłem.
Taien postanowił jednak zostać razem ze swoim oddziałem i upewnić się, że nie narobią za wielu szkód. Mieszkańcy miasteczka zdawali się ich wielbić. A w szczególności ich srebro. Oddział Wilka bawił się w najlepsze i robiło się coraz później, choć na dobrze oświetlonym rynku nie widać było nadciągającej nocy. Tylko wstąpienie tancerek na scenę powstrzymało kapitana od zagonienia swoich ludzi z powrotem do obozu. Na moment udało mu się złapać spojrzenie i zadziorny uśmiech tancerki odzianej na zielono. Ich występ nie trwał jednak długo, bo teraz chyba każda trupa wędrownych artystów chciała się wykazać. Skoczny występ tancerek zwieńczyły oklaski, głośny wybuch i jasna łuna ognia, która rozjaśniła ciemne niebo gdzieś przy wjeździe do miasteczka. Zarówno widownia, jak i wszyscy występujący zamilkli w momencie. Gdzieś w tłumie kilkoro dzieci zaśmiało się radośnie.
– Czas na fajerwerki! – stwierdziła mała dziewczynka, siedząca na ramionach ojca i zaklaskała z entuzjazmem. I wszyscy zebrani na moment jej uwierzyli. Ale tylko na moment, bo chwilę później wybuch się powtórzył, ale w niebo nie poleciały kolorowe sztuczne ognie.
Qarach pogrążył się w ciszy, otulony nieboskłonem pełnym drobniutkich gwiazd. Wschód Drugiego Księżyca świadczył o tym, iż właśnie wybijała północ. A Lye’alder miał rację, Maneo był księżycem nie zapowiadającym nic dobrego.

5 comments:

  1. Ta... Ja się przez ciebiedo pracy spóźnię! xD
    Spodziewałam się kontynuacji z Fennem i dupa. xD
    Ale ten rozdział też bardzo mi się podobał. Póki co, ciężko powiedzieć, o czym jest historia, bo na razie nam zarysowujesz postaci i ic życia, ale to też dobrze, bo mam szansę ich poznać. Czyżby w następnym rozdziale szykowała się jatka? :D
    Daj Boże! xD

    ReplyDelete
    Replies
    1. Oj no powinnam dodać gdzieś wyparcie się odpowiedzialności prawnej na wypadek, gdybyś się rzeczywiście spóźniła xD Ale niesamowicie mnie cieszy, że czytasz i wyrażasz swoją opinię w komentarzach. Nic tak autora nie motywuje, jak nowy czytelnik :)

      Delete
  2. Lubię czytać książki, ale opowiadania znacznie lepiej się czyta, ponieważ można nawiązać kontakt z autorem. Na bieżąco komentować rozdziały i gdybać i myśleć. Książkę się przeczyta, zapomni i nigdy nie pozna się autora dosadnie.
    Natomiast opowiadania w internecie rzadko kiedy są dobre, zwykle są przesycone tym, czego autorki danych opowieści potrzebują w życiu, miłości, skandalu, dramy. Tworzą swoje historie na podstawie już stworzonych postaci i cięzko trafić coś tak dobrego jak twoje. Dlatego uważam, że tu jest przyjemnie i zostanę z tobą na zawsze. Miałem trochę przerwy, ponieważ życie ssie i nie mam dużo czasu, ale akurat jade na studia i mam czas do czytania.
    Ten rozdział był bardzo ciekawy. Jak każdy tutaj. Cieszę się, że nie pędzisz z fabułą i pokazujesz mi postaci. Polubiłam Lya i Taiena. Bardzo ciekawe postaci, a historia z księżycem intrygująca. Zważając, że sam jestem zakochany w księżycu jak i słońcu.
    Dziękuję za ciekawy rozdział.

    ReplyDelete
    Replies
    1. P.S. jak robisz akapity?

      Delete
    2. Zgadzam się w stu procentach. Dlatego właśnie tak lubię przesiadywać na blogach. Nie tylko można poznać naprawdę interesujące, wciągające i nietuzinkowe historie, ale także sam kontakt z autorem sprawia, że to całe przedsięwzięcie robi się takie bardziej osobiste, pozwala nawiązać pewną więź pomiędzy czytelnikiem a autorem. Dlatego czuję się tak niezmiernie zaszczycona, że decydujesz się spędzać tu u mnie swój czas. Serio :)
      Kurczę, nie masz pojęcia, jak wiele Twoje pochlebne słowa dla mnie znaczą. Faktem jest oczywistym, że w każdym tworze artystycznym jest duża cząstka autora i odzwierciedleń jego (cóż, z braku lepszego słowa) duszy. Cieszę się więc, że to co ląduje na kartce z moich myśli jest do przełknięcia ^^
      A jeśli chodzi o życie, które ssie, to rozumiem Cię dokładnie. Nie mam ostatnio nawet minuty nigdzie blogowo zajrzeć, więc dziś nadrabiam, bo mi się stęskniło.
      Wiesz co, przyznam się, że tworzenie postaci jest moim ulubionym zajęciem. Więc całkiem możliwe, że napotkasz u mnie więcej sytuacji czysto poświęconych bohaterom niż jakimś ekscytującym wątkom akcji. Ale cieszy mnie, że coś takiego Ci (na razie) odpowiada.
      Ależ to ja dziękuję za przeczytanie i skomentowanie :)
      Akapity robię w Wordzie, po czym ustawiam całe formatowanie, wklejam na bloga i publikuję. Jakbym miała się formatowaniem bawić w blogerze to bym chyba osiwiała, lol xD Choć ostrzegam, że i moja metoda czasem zawodzi.

      Delete

^