2.2 Dylematy zabójcy

Lye’alder czuł się winny. Dwóch ich weszło do Lasu Strzegącego. Wyszedł tylko on. Zamiast trzymać się ustalonego planu, Lye odmówił dokończenia misji wraz z przyjacielem. Zostawił go, by sam poradził sobie z tym przeklętym kawałkiem-czegośtam. Ponieważ zakątki lasu ukrywały nie tylko drogocenne artefakty, ale także podobno-wymarłą rasę. Smoki. Lye mocniej ścisnął drżący mu w pięści sztylet, gdy wspomnienie podsunęło mu przed oczy obraz napotkany w lesie. Czemu te przeklęte gady nadal istniały?! Ściskane ostrze nieco pomogło ukoić wzburzone myśli. Fenn skomentował kiedyś, że Lye jest ze swoim sztyletem szybki, jak błyskawica. Więc sztylet otrzymał miano Błysk. I Lye myślał o złodzieju za każdym razem, gdy lądował w jego nerwowej dłoni.
Nie mógł sobie wybaczyć, że złodziej skończył w najgorszym więzieniu w kraju. A to tylko dlatego, że zabójca nie mógł odpuścić, zapomnieć na chwilę o chęci zemsty, za wszystko, co spotkało jego braci i siostry, wszystko do czego smoki przyłożyły rękę w czasach Wiecznego  Światła. I co mu to dało? Jego arogancja i duma nie tylko nic nie osiągnęły, ale także doprowadziły do wtrącenia jego przyjaciela do lochów. Może gdyby został u jego boku, jak się umawiali... Na myśl o Odosobni aż skręcał mu się żołądek. Dlatego na misję króla Seregila zgodził się natychmiastowo, choć nie było to w jego stylu. Pracował przecież samotnie, na tym polegała filozofia skrytobójcy. Tylko że król nie wymagał jego umiejętności mordercy na wynajęcie. Chciał jego usług szpiega. Chciał, by pod przebraniem jednego z jego kapitanów pojechał do Se’leent. Oficjalnie, podróż miała charakter polityczny. Król pragnął, by jego przedstawiciel stawił się na posiedzeniu ambasadorów. Nieoficjalnie, wysłał Lye’a na obrzeża tego warownego miasta. Do Odosobni.
– Znajdziesz tam pewnego złodzieja. Parszywy z niego osobnik. Podobno próbował coś wykraść naszej drogiej królowej Yllandzie – powiedział Seregil tonem zawiedzionego ojca, który dowiedział się, że syn zbił jego ulubiony, kryształowy kufel do piwa. – Ale słyszałem pogłoski, że podobno posiada pewne niewygodne dla królowej informacje. Chcę więc, żebyś, mój drogi, wydobył z niego te informacje, a potem dopilnował, by nasz złodziej zginął w jakimś nieszczęśliwym wypadku – podsunął konspiracyjnym tonem. – Nie sądzę, żeby zorganizowanie czegoś takiego było trudne – dodał pospiesznie, dobrze wiedząc, że im robota większa i bardziej skomplikowana, tym Lye będzie chciał więcej wynagrodzenia.
Wspomnienie to powinno zabójcę rozzłościć, a jednak nie mógł być zły na króla. Nie wątpił, że władca Antizji postępował po prostu tak, jak to uważał za stosowne. Był jednym z tych władców, których nazywało się „pobłażliwymi” a nawet „dobrodusznymi”. Tak różny od wodzów plemion, do których Lye był przyzwyczajony w dzieciństwie. Niezbyt imponujący, zbyt łagodny, można nawet pokusić się o stwierdzenie „żałosny”. A jednak. Jako jeden z niewielu w stolicy okazywał mu szczerą życzliwość. Jakby nie przeszkadzało mu pochodzenie Lye’a ani jego nietypowy wygląd czy niektóre dziwne maniery. Przecież większość dworzan wyśmiewała nawyki Lye'a, szczególnie te tyczące się jego nalegania, by każdy deszczowy dzień spędzać na zewnątrz. Jakby nie potrafili zrozumieć, że deszcz jest najlepszym omenem, oznaką dobrego powodzenia. Tak, zdecydowanie odznaczał się na dworze Tisainn, a Seregil mimo tego traktował go, jak każdego innego poddanego. I zabójca mimo wszystko, doceniał to.
Zgodził się więc na wyprawę w grupie, zamiast porywać się na misję ratunkową w pojedynkę. Gdyby w Odosobni dostał się do Fenna, mógłby przyjaciela uwolnić i razem uciekliby w najdalsze zakątki kraju, jeśli trzeba by było. Lye cały plan ich śmiałej ucieczki miał już obmyślony. Tylko że Fenna nie było w celi. Więziennik Odosobni, imponującej tuszy człowiek o podejrzliwym, rozbieganym spojrzeniu uświadomił go, że złodzieja kilka dni temu ktoś uwolnił. Odpowiedzią na agresywne „kto?!” było wzruszenie ramion.
Lye’alder westchnął ciężko, spoglądając na wschodzący drugi księżyc, gdy jego rozmyślania przerwał głośny wybuch.

***

Qarach stał w płomieniach. Wszechogarniająca panika już nie popychała dotąd świętujących mieszkańców do ślepej ucieczki. W końcu do nich dotarło, że nie mają gdzie. Ci, którym udało się dotrzeć do swoich koni i wozów, zginęli pierwsi. Bo ani jeździec, ani wystraszony koń nie mógł zobaczyć czyhających na obrzeżach miasta partyzantów, którzy każdego śmiałka próbującego ucieczki zabijali celną strzałą w krtań lub pierś. W ten sposób poległo wielu rozpędzonych qarachczyków, ale dopiero gdy burmistrz i jego córka padli pod bramą miasteczka krzycząc o łaskę, mieszkańcy zrozumieli, że to koniec.
Taiena nie obchodzili krzyczący o pomoc ludzie i płaczące dzieci. Przestał się przejmować tym, że w biegu taranuje co słabsze osoby i rozpycha na boki wszystkich nieszczęśników, którzy akurat stanęli mu na drodze. W sekundy po nastąpieniu ataku żołnierze Oddziału Wilka porzucili rozrywki miasteczka i jak jeden mąż rzucili się do boku swego kapitana, który teraz pędził w stronę ich obozu w dłoni ściskając rękojeść nadal schowanego miecza. Partyzanci, kimkolwiek byli, mieli dobry plan ataku. Nie wpychali się w środek paniki, a zostali na jej obrzeżach pilnując, by nikt im się nie wymknął. Jednak gdy tylko na swej drodze ujrzeli rozbiegniętych żołnierzy w kolorach Seregila, ich pewne siebie, rozbawione twarze zastygły w wyrazie niepewności i szybko wzrastającego strachu.
Oddział Wilka doprawdy przedstawiał sobą przerażający widok. Na tle płonących budynków ich jednolite mundury i schludny, trzy-poziomowy szereg utrzymywany nawet w pełnym biegu robił niezłe wrażenie. Jeden z partyzantów właśnie podkładający pochodnię pod strzechę kolejnego dachu nie zdążył się nawet zdziwić gdy szybki zamach miecza kapitana pozbawił go ramienia. Pochodnia spadła mu pod nogi i podpaliła ubranie, a krzyk agonii oprzytomniał jego wspólników, którzy teraz gorączkowo sięgali po broń.
Taien nie miał jednak czasu ani cierpliwości zadawać się z nimi wszystkimi. Kilka gestów i krótkich rozkazów powiedziało jego ludziom, co robić, a sam kapitan zręcznie wymanewrował się z zamieszania i pędem udał w stronę ich obozowiska. Chaos panujący w miasteczku pozwolił mu na szybkie wydostanie się na jego obrzeża. Gdy wbiegł w okrąg pochodni, tworzący granice ich obozu, momentalnie ujrzał, że nic nie zostało w nim naruszone, jakby partyzanci całkowicie zignorowali ten skrawek ziemi.
Pomiędzy namiotami panowała niczym niezakłócona cisza, ognisko ledwo się dymiło, jakby wygasło godziny temu i nikogo nie było w zasięgu wzroku. Taienowi myśli momentalnie wypełniły oskarżenia. Czyżby ten parszywy zabójca był przyczyną ich położenia?
– Są wszędzie – oznajmił zdyszany Jonah, gdy reszta żołnierzy dogoniła kapitana.
– To handlarze niewolników – dodał Gaster, ich najlepszy łucznik, owijając jednemu z towarzyszy ranę na ramieniu skrawkiem materiału. Jego słowa automatycznie wypełniły Taiena furią ale nie miał okazji wypowiedzieć wszystkich nasuwających mu się na myśl przekleństw, gdyż zamieszanie i krzyki dochodzące z głębi miasteczka prosiły się o uwagę.
– Za mną – powiedział krótko i Oddział Wilka ponownie skupił się w schludnym szeregu, ze swoim najgroźniejszym Wilkiem w centrum. Sam wyraz twarzy Taiena mógł pozbawić najodważniejszego chojraka ikry. Z obnażoną bronią, z autorytetem królewskich oznaczeń i determinacją w oczach, Wilki wkroczyły w krąg światła bijącego od płonących domostw. Wokół rynku rozstawione były szerokie, metalowe klatki ciągnięte przez bawoły. Wiele z nich już było wypełnione wystraszonymi qarachczykami.
– Co on wyprawia...? – Jonah odezwał się, gdy nikt inny nie mógł wydusić z siebie słowa i wskazał na Lye’aldera stojącego pomiędzy dwoma klatkami i rozmawiającego w najlepsze z jednym z partyzantów. Jego całkiem spokojna, niemal przyjacielska konwersacja zamilkła, gdy zauważył swoich podwładnych czających się nieopodal w pełnej formacji bojowej.
– No w końcu! – oznajmił z poirytowaniem. – Gdzie się podziewaliście? Ruszcie się do roboty! – ostatnie słowa wykrzyczał, palcem wskazując na klatki, przy których uwijali się partyzanci i kilku ich odzianych na bordowo kolegów. Jedna klatka pełna była zapłakanych dzieci, do drugiej segregowano co potężniejszych, bardziej umięśnionych mężczyzn, trzecia pełna była młodych dziewczyn. – Za nie na pewno dużo dostaniecie – skomentował Lye’alder, z powrotem odwracając się do rozmówcy, który jednym okiem podejrzliwie łypał na nadal nieruchomy Oddział Wilka. Drugie oko ukryte miał pod przepaską, która niegdyś była jaskrawo żółta, dziś natomiast bardziej wyglądała na brązową.
– Tak, zapłata dobra – powiedział łamanym antizyjskim, po czym kilkoma okrzykami w ostrym języku z krain południowych zwrócił się do swoich ludzi. Tymczasem Taien gwałtownym szturchnięciem ruszył Jonah i resztę Wilków w stronę klatek.
– Słyszeliście, do roboty – powiedział, ignorując zszokowane spojrzenia podwładnych, a na szept któregoś z nich ale niewolnictwo jest nielegalne, odparł pod nosem: – Owszem, ale tylko wtedy, gdy tych nadających to prawo jest więcej niż tych je łamiących. – Sam zwrócił się w stronę najbliższej klatki, w której wejściu zrobił się tłok, gdy jeden z mężczyzn zaparł się o pręty i odmówił wejścia do środka.
– Qarach, to wolne miasto! Nie macie prawa! – krzyczał, z desperacją spoglądając w stronę klatki obok, gdzie kobieta o długich, rudych włosach wołała męża o pomoc. Taien bez słowa podszedł do klatki i jednym szybkim ruchem złamał mężczyźnie nadgarstek pozbawiając go tym samym zaparcia. Wepchnął go do klatki, zanim stojący nieopodal partyzant nie wyciągnął noża zza pazuchy. Po tym zajściu nikt już nie protestował.
Qarach był niewielkim miasteczkiem, ale nawet w niewielkich miasteczkach są dziesiątki licznych rodzin. Zapakowanie tych, którzy mieli na tyle rozumu, by nie protestować i nie próbować ucieczki zajęło godziny. Lye był pod wrażeniem zorganizowania partyzantów. Zazwyczaj były to paczki nieokiełznanych złodziejaszków i podjudzaczy, którzy nie lubili płacić podatków i propagowali wolność i życie w dostatku. Jedni opowiadali się po stronie Banotha i zarzekali się, że pan Twierdzy jest lepszym władcą od króla Seregila, inni twierdzili, że ludzie żyjący w rejonach królowej Yllandy mają się najlepiej i to tam powinni się wszyscy przenieść. Ci, którzy godzili się słuchać tych często sprzecznych sprawozdań zazwyczaj kończyli z dziurą w sakiewce lub nożem w plecach. Ale o tak zorganizowanych i licznych grupach zabójca jeszcze nie słyszał. Szczególnie niewolnictwo było mało popularnym biznesem. Kto w Antizji byłby na tyle głupi, by kupować niewolników, gdy za ich posiadanie groziła kara śmierci? Co prawda dowódca tej grupy wyraźnie pochodził z Kareen, państwa sąsiadującego z Antizją na południu, ale do granicy jego rodzimych ziem były całe tygodnie drogi, więc wydawało się mało prawdopodobne, by to właśnie tam kierował się targować.
Lye’alder z uwagą przyglądał się uwijającym się przy klatkach mężczyznom. Szczególnie tym w bordowych mundurach. Większość zacisnęła zęby i robiła, co się od nich wymagało, ale na twarzach niektórych wyraźnie widać było zniesmaczenie i złość. Lye błagał w duchu, by żadnemu z nich nie przyszło do głowy podważenie rozkazów. Jego wzrok w końcu skupił się jednak na Taienie, który pomagał naprawić koło jednego z wozów. Twarz miał bez wyrazu, jednak Lye dobrze wiedział jaka bitwa musiała się odbywać w jego głowie. Miał tylko nadzieję, że kapitan jest na tyle rozsądny, by się nie sprzeciwić i doprowadzić tę farsę do końca. 
Na co tak właściwie liczył? Że to wszystkie skończy się dobrze? Już samo ich odzienie i naszywki z godłem Seregila powinny być wystarczającym powodem do automatycznego pozbycia się całego Oddziału Wilka. A jednak. Dowódca partyzantów zobaczył w Lye'u pobratymca, choć raz jego odmienność była zabójcy na rękę. Tą jedną kartą przetargową udało mu się przekonać agresorów do zaufania i zostawienia reszty żołnierzy przy życiu. Dlaczego tyle ryzykował dla tej grupy? Przecież ledwie się znali. Może te kilka tygodniu wspólnej podróży poruszyły mordercze serce w swego rodzaju lojalności. Co nie znaczyło, że jeśli sprawy potoczą się nie po jego myśli, nie będzie w stanie porzucić ich w momencie i ratować własny tyłek.
Głosy kłótni zmusiły go do ponownego zaczepienia dowódcy.
– Co się dzieje? – zapytał, płynnie przechodząc na kareeński, a mężczyzna machinalnie poprawił opaskę zasłaniającą lewe oko i parsknął śmiechem, nie udzielając odpowiedzi. Zrezygnował więc z prób porozumienia i sam ruszył w kierunku zamieszania, by dowiedzieć się o co chodzi. Wyglądało na to, że krzyki i lamenty uwięzionych qarachczyków podniosły się nagle, bo pierwsze zapakowane klatki zaczęły odjeżdżać. Żony krzyczały za oddalającymi się w osobnych klatkach mężami, ojcowie za dziećmi, siostry za braćmi. Pierwsza tura klatek wolno oddalała się od Qarachu.
– I co teraz? – Spokojny, niski głos Taiena rozległ się tuż nad uchem zabójcy.
– Mam plan – odparł z niejaką desperacją, jakby sam siebie próbował o tym przekonać.
– To wiem – powiedział Taien. – A czy ten plan obejmuje ich? – Wskazał na oddalające się klatki.
– Już nie – przyznał Lye, odwrócił się na pięcie i powrócił do prób porozumienia się z partyzantem z przepaską na oku.

***

Neeya klęczała przed ośmioletnią dziewczynką i ocierała jej łzy z policzków skrawkiem swojej zielonej sukienki. Starała się skupić na delikatnej twarzyczce dziecka i nie słuchać otaczających je wulgarnych krzyków partyzantów. Segregacja mieszkańców miasteczka wyraźnie zabierała im zbyt wiele czasu, bo porzucili ją przy wypełnianiu ostatnich dwóch klatek. Neeya trafiła do klatki z malutką Irit, koleżanką tancerką Esmer, lokalnym rzeźnikiem Cromem i garścią ludzi, których jako przejezdna nie znała. Większość trupy wędrownych grajków i akrobatów, z którymi przybyła do Qarachu, była gdzie indziej, a chaos tego niespodziewanego zamieszania nie pozwolił jej się nawet rozejrzeć za znajomymi.
Za prętami klatki mignął jej kilka razy bordowy mundur i, jakby nagle zdając sobie sprawę z ironii tej sytuacji, zerwała wpięty w ramię sukienki kwiat. W tym samym momencie jej wzrok napotkał ciemne spojrzenie kapitana i jej twarz wykrzywił grymas zniesmaczenia. Jak mogli się na to godzić? Czyżby spodziewała się po ludziach Szlachetnego czegoś lepszego? Prychnęłaby z pogardą, gdyby Irit nie wybrała tego momentu, by wtulić się w jej ramię.
I wtedy jej wzrok przykuł ktoś inny. Zamrugała kilkakrotnie, bo nie było możliwości, żeby mężczyzna, w którego tył głowy się wpatrywała, miał na sobie mundur seregilowego żołnierza. Niemożliwe...

***

– Val Delor. – Lye’alder znalazł go przy klatce z najmłodszymi dziećmi. Niewiele dosłyszał z tego, co do nich mówił, ale domyślił się, że były to groźby. Większość komentarzy dotyczyła ich wiecznego płaczu. Jeśli się nie zamkniesz to wydłubię ci oko – brzmiał ostatni. – Val Delor – powtórzył imię partyzanta, który odwrócił się niechętnie.
– Co chcieć? – rzucił agresywnie, ale zanim Lye zdążył odpowiedzieć podbiegł do nich młody chłopak z pergaminem w ręku. Nie mógł mieć więcej niż trzynaście lat. Zadyszany podał przywódcy pergamin, ale ten wytrącił mu go ze złością. – Czytaj! – krzyknął po kareeńsku, a chłopak trzęsącymi się dłońmi podniósł i wygładził upuszczony pergamin i wydusił się z siebie rząd liczb, oznaczający podliczony łup. Val Delor uśmiechnął się łupieżczo i z triumfem zwrócił się do Lye’a. – Jeśli pomożecie nam z przewozem, podzielimy się łupem – oznajmił wspaniałomyślnie, zapominając używać tutejszego języka. Lye rozumiał jednak aż za dobrze. Na przykład fakt, iż imię dowódcy w dosłownym tłumaczeniu znaczyło „złoty pirat” bawił go niezmiernie.
– Pod obstawą królewskiej straży nic wam grozić nie będzie, taka prawda – przyznał, mając nadzieję dobrze się utargować, zyskać na czasie i jakimś sposobem przyczynić się do wyzwolenia więźniów. Tylko jak? Nie był jakimś pieprzonym bohaterem. Nie potrafił knuć wymyślnych planów ratunkowych. Nie przyznałby się do tego za żadne skarby świata, ale w tym momencie być może przydałby mu się ktoś taki, jak Nahl. Najemnik większość czasu irytował go niesamowicie, ale miał tę dziwną tendencję do wymigiwania się z najgorszych tarapatów.
Podczas gdy Val Delor zaczął swój wywód na temat podziału wynagrodzenia, Lye rozglądał się po otoczeniu, licząc że na coś błyskotliwego zaraz wpadnie. I wtedy jego wzrok napotkał inne spojrzenie. To o zielonych, szeroko otwartych oczach.
– Rukh – przeklął paskudnie w rodzimym języku. Val Delor obrzucił go oburzonym spojrzeniem, pewnie uważając, że była to reakcja na jego licytacje. Lye pokręcił szybko głową i zapewnił Złotego Pirata, że godzi się na jego warunki. Jego spojrzenie nie opuściło jednak klatki. Co, na ostatniego ghula, robiła tu Wiedźma?

4 comments:

  1. Wróciłam. :D
    Sorki, że w takim tempie komentuję, ale mam za dużo na głowie ostatnio. :c
    W pierwszej chwili trochę zgłupiałam i nie wiedziałam, co się dzieje. zdziwiłam się, jak Lye zaczął wspierać tych partyzantów. xD
    Ale on chce coś zrobić, jakoś ich uwolnić. Pytanie tylko, jak? :D
    Końcówka najciekawsza ^^

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ale weź się nie wygłupiaj, kobieto :P Ty mi tu przychodzisz z własnej woli komentować, to jako autorka nie mogłabym być szczęśliwsza, więc żadnego przepraszania mi tu! Poza tym sama mam czasu na minusie ostatnio wiecznie, więc kompletnie rozumiem.
      Bo Lye'owi się wydaje, że wie dokładnie jak się z tej sytuacji wykaraskać, mądrala jeden xD
      Dzięki, jak zwykle, za przeczytanie i komentarz :)

      Delete
  2. Łooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooo
    Boskie. Super. I wogóle kocham. Podoba mi się bardzo. Końcówka zrobiła mi mindfuck, ale podobało mi się :3

    ReplyDelete
    Replies
    1. Dzięki!
      Ale mindfuck jest od czasu wskazany! Znaczy tak mi powiedział lekarz, lol xD

      Delete

^